Mama była potwornie uzależniona, kupowała codziennie dwie paczki Mocnych i suszyła je na piecu, żeby były jeszcze mocniejsze. Podobno, gdy była ze mną w ciąży, z trudem ograniczyła się do jednej paczki. Ale to był koniec lat siedemdziesiątych, być może nie mówiło się tak dużo o szkodliwości palenia jak dzisiaj.
Ponieważ karmiła mnie piersią tylko miesiąc, szybko wróciła do wypalania swoich dwóch paczek.
Jako dziecko pamiętam ją, gdy siedziała w dużym pokoju na kanapie zmęczona po pracy i prosiła kilkuletnią mnie: 'Córciu, podaj mi papierosy, popielniczkę i zapalniczkę'.
Jakby to było coś zupełnie naturalnego, jakby prosiła mnie o szklankę wody. W pewnym momencie nie musiała nawet mnie o to prosić – gdy chciałam jej sprawić przyjemność, pilnowałam, żeby ten zestaw palacza był zawsze obok niej. Odwzajemniała mi się uśmiechem i głaskaniem po głowie.
Moja pierwsza przygoda z tytoniem miała miejsce niedługo później, gdy w czasie wakacji z dwiema koleżankami ukradłyśmy jej pierwszego papierosa. Miałyśmy po sześć lat. Tak bardzo chciałyśmy poczuć się dorosłe! Chodziłyśmy z nim po całej wsi i nie mogłyśmy znaleźć bezpiecznego miejsca, żeby go wypalić. Bardzo się bałyśmy, że ktoś nas zobaczy. W końcu po około godzinie (trochę w tym czasie kilometrów zrobiłyśmy) wyszłyśmy za wieś i schowałyśmy się w wysokim zbożu. Wypaliłyśmy tego papierosa jak najszybciej się dało, oczywiście, nie zaciągając się. Zaczęłyśmy go gasić mocno podeszwami dziecięcych sandałków. Wyszłyśmy na szosę i wtedy któraś z nas stwierdziła, że nie jest do końca przekonana, czy aby na pewno skutecznie go zgasiłyśmy. A przecież jest suche lato i to zboże może spłonąć!
Z przerażeniem w oczach przez kolejną godzinę krążyłyśmy wśród kłosów żyta (znad którego w ogóle nie było nas widać), aby w końcu znaleźć tego nieszczęsnego papierosa. Na szczęście się nie palił. Dla pewności jednak zakopałyśmy go. To była na pewno sobota, ponieważ następnego dnia zjawiłyśmy się przestraszone na niedzielnej mszy już o dziewiątej rano, aby upewnić się, że ksiądz z ambony nie ogłosi, że spłonęło pole.
Dwa lata później, w drugiej klasie szłam przed pierwszą komunią do spowiedzi z ogromnym strachem. Byłam przekonana, że ksiądz nie da mi rozgrzeszenia z powodu tego papierosa. Tak było przecież napisane w książeczce do nabożeństwa, że palenie to grzech ciężki. Matko, ile ja wtedy zaliczyłam nieprzespanych nocy! Co powiedzą rodzice? Podchodziłam do konfesjonału z trzęsącymi się kolanami. Na szczęście rozgrzeszenie dostałam. Naprawdę palić zaczęłam w liceum, do którego codziennie dojeżdżałam. Poznałam nowych znajomych, którzy po raz pierwszy wyciągali mnie na wagary.
To były wczesne lata dziewięćdziesiąte. Pamiętam, że papierosy kosztowały wtedy cztery złote, to była kwota, którą można było łatwo sobie zorganizować. Zamiast chodzić na lekcje, spędzaliśmy miło czas na ławeczce w parku, zaciągając się nimi, choć smakowały obrzydliwie. Ale paliliśmy je uparcie. Wydawaliśmy się sobie wtedy tacy modni, zbuntowani i dojrzali! Na początku papierosy były tylko dodatkiem – wystarczał nam jeden dziennie, zapalony na przykład po południu po lekcjach. Z czasem było ich więcej, a w pewnym momencie zauważyliśmy, że potrzebujemy ich od razu po wyjściu z autobusu, jeszcze przed ósmą rano. Gdy zdarzało się, że żadne z nas nie miało pieniędzy na paczkę, robiliśmy zbiórkę. Pamiętam też, że prawie wszędzie można było kupić papierosy na sztuki i jeden kosztował 20 groszy. To nas "ratowało".
. Fot. Shutterstock
W domu jako nastolatka, oczywiście podkradałam systematycznie papierosy rodzicom. Problem się pojawił, gdy zaczęła palić moja młodsza siostra. Wtedy ginęło im zdecydowanie za dużo papierosów i zaczęli coś podejrzewać. Nigdy w życiu ich od nas nie wyczuli, bo sami ciągle chodzili zadymieni. Nigdy też nie miałam przy nich odwagi zapalić. Tak doszłam do momentu, gdy jako osiemnastolatka kupowałam codziennie paczkę. W tym czasie miałam dwa obozy znajomych. Pierwsi to palacze, czyli część "imprezowa", z którą czasem wagarowałam i spędzałam czas w klubach. Druga to grzeczne, dobrze ułożone koleżanki ze szkoły, przy których nigdy nie przyznałam się do palenia. Ja byłam pośrodku.
Czułam, że palenie jest nie w porządku i nie warto się nim chwalić, ale jednocześnie miałam wrażenie, że sprawia mi przyjemność. Nie wspominając o tym, że chodzenie do szkoły mi w tamtym czasie przyjemności nie sprawiało i zdecydowanie bardziej wolałam spędzać czas z moimi imprezowymi przyjaciółmi. Wyjechałam na studia do Poznania i wyprowadziłam się z domu. Miałam mocno ograniczony budżet, więc zdarzyło się, że rezygnowałam z obiadu lub kolacji na rzecz paczki papierosów. Owszem, zyskała na tym moja sylwetka, bo z krągłej nastolatki zmieniłam się w smukłą dwudziestolatkę. Ten czas na studiach wspominam jak jedno wielkie kłębowisko dymu. Można było palić dosłownie wszędzie.
Od rana do późnej nocy wspólnie z koleżankami kopciłyśmy papierosy w naszym studenckim mieszkaniu. Na przerwach podczas wykładów studenci i wykładowcy schodzili do korytarzowej auli, gdzie zawsze można było swobodnie palić. Wieczory spędzaliśmy w klubach lub gdy nie mieliśmy pieniędzy – na domówkach. Oczywiście, w towarzystwie dużej liczby papierosów. Doszło do tego, że jedna paczka dziennie przestała mi wystarczać, szybko przeszłam na dwie.
Po studiach podjęłam pracę, która okazała się szczególnie stresująca: w wielkiej korporacji, z przełożonymi, którzy uwielbiali mobbingować swoich podwładnych. Spędzałam w niej często po dwanaście godzin dziennie. Ponieważ to była moja pierwsza praca, a na rynku panowało ogromne bezrobocie, panicznie się bałam, że ją stracę. I tak szukałam jej przez wiele miesięcy. Właśnie wzięłam kredyt hipoteczny na swoje własne malutkie mieszkanie. Żyłam wówczas głównie o kawie i papierosach. Nikt w ogóle w tym czasie nie mówił ani nawet nie myślał o rzucaniu nałogu. Palenie było dla nas tak naturalną czynnością, jak wizyta w toalecie lub powrót do domu po pracy. Razem z koleżankami zza sąsiednich biurek mogłyśmy wychodzić na przerwę papierosową co godzinę i zawsze przebierałyśmy zniecierpliwione nogami, gdy zbliżała się ta pora.
Wypalałyśmy wtedy na szybko po dwa–trzy papierosy. Na zapas. Pewnego jesiennego dnia, gdy paliłam o dziewiątej rano pierwszego z trzech papierosów "na zapas", zasłabłam. Z pracy zabrała mnie karetka. Sanitariusz patrzył na mnie wielkimi oczami, gdy zbadał mi tętno (150) i ciśnienie (170/120). Od tamtej pory zaczęłam się leczyć na nadciśnienie i tachykardię. Ale palenia nie rzuciłam.
Dwa lata później wyszłam szczęśliwie za mąż (za palacza) i zaszłam w ciążę, której tak szybko wcale nie planowałam. Wcześniej prowadziliśmy bardzo rozrywkowe życie, nasz dom był zawsze pełen przyjaciół, uwielbiali bywać u nas na weekendowych imprezach. Nagle wszystko z dnia na dzień się zmieniło. Przede wszystkim stwierdziłam, że nie mogę się tak denerwować w pracy, i poprosiłam o zwolnienie lekarskie. Imprezy ucichły, gości bywało coraz mniej. A ja wcale nie czułam tego, że jestem w ciąży, zresztą nie było jej widać aż przez pół roku. Matka natura w ogóle mnie nie chroniła, bo nie miałam zupełnie żadnego obrzydzenia do papierosów. Wręcz przeciwnie, pachniały mi wyjątkowo ładnie, zwłaszcza jeśli ktoś palił w mojej obecności. Aż się nad nim nachylałam.
To chore i straszne, ale nie potrafiłam z nich całkowicie zrezygnować. Pamiętam, że znalazłam na rynku markę, która produkowała papierosy R1 o najmniejszej ilości substancji smolistych. Nazywano je papierosami dla zawałowców. Tak naprawdę zaciągałam się nimi i prawie w ogóle nic nie czułam, co wkurzało mnie jeszcze bardziej. Całą paczkę dzieliłam na miesiąc i codziennie wypalałam po kryjomu przynajmniej pół sztuki. Było mi wstyd, a gdy już miałam duży brzuch, czułam do siebie ogromne obrzydzenie. Ale nie przestawałam i codziennie czekałam na tę połówkę papierosa jak na największą nagrodę, jaka mogłaby mnie spotkać. Pocieszałam się głupio, że przecież moja mama wypalała ze mną w ciąży całą paczkę. I nic mi się nie stało. Na szczęście mój syn urodził się piękny, duży i zdrowy.
. Fot. Shutterstock
Po kilku latach zaszłam w drugą ciążę, której znowu nie planowałam. Wiedziałam, że rzucenie papierosów jest teraz dla mnie priorytetem. Cały czas z ogromnym zażenowaniem wspominałam poprzednią ciążę. Zaczęłam nerwowo przeglądać Internet i szukać pomocy. Tak trafiłam na metodę Allena Carra. Postanowiłam zapisać się na sesję, która wcale tania nie była, kosztowała około tysiąca złotych. Jednak opinie ludzi z Internetu zachwyciły mnie, a organizator zobowiązywał się zwrócić pieniądze, jeśli kuracja nie zadziała.
I tak pewnej soboty usiadłam w sali hotelowej obok ludzi z różnych regionów kraju, którzy przyjechali z tym samym problemem. Byłam wstrząśnięta. Obok mnie siedział pan bez nogi, któremu amputowano ją z powodu palenia, a i tak nie dawał sobie rady z nałogiem. Dalej kobieta z obturacyjną chorobą płuc, która choć cały czas ledwo oddychała, wstała o drugiej w nocy, żeby zdążyć na pociąg i przejechać kilkaset kilometrów. Kolejny mężczyzna – z rakiem płuc – dostał przepustkę z oddziału onkologii specjalnie na sesję. Zresztą pewnie dla nich byłoby wstrząsające, że ja jestem w drugim miesiącu ciąży i też nie daję sobie rady z samą sobą. Do tej pory uważam, że decyzja o udziale w tej sesji była jedną z lepszych, jakie podjęłam w życiu. Nie znoszę udzielać się w grupie, na szczęście nie musiałam. Przez cały dzień wszyscy słuchaliśmy z zapartym tchem kobiety, która prowadziła spotkanie.
W ogóle nie straszyła nas tym, że papierosy są szkodliwe, bo rozumiała, że to na nas nie działa. Wiedzieliśmy przecież o tym od dawna. Zabrzmi to banalnie, ale pokazała nam, czym palenie tak naprawdę jest. Sprawiła, że poczuliśmy się wkurzeni na ten nałóg. Wręcz znienawidziliśmy go. Co zabawne: podczas tych kilku godzin mogliśmy swobodnie palić, prowadząca nawet nas do tego zachęcała. Jednak z upływem czasu każdemu kolejnemu papierosowi towarzyszyło uczucie coraz większej złości. Nastawiła nas tak, że przestaliśmy się bać rzucania palenia, dzięki niej złapaliśmy wiatr w żagle. Gdy wszyscy komisyjnie zgasiliśmy ostatniego papierosa, byliśmy szczęśliwi i uśmiechnięci. To się okazało takie proste! Nie paliłam przez osiem lat.
Pewnego wieczoru zaliczyłam wpadkę z fajką na imprezie u znajomych. Wydawała mi się miłym dodatkiem do kieliszka czerwonego wina i błędnie pomyślałam, że mogę ją wypalić, bo przecież mam już nad nikotyną całkowitą kontrolę. Niestety, nie mam i nie miałam wtedy, bo jestem chora, a to było typowe samooszukiwanie nałogowca. Powtarzałam te pojedyncze papierosy później kilka razy w pracy, z koleżankami, w sytuacjach stresowych. Obiecałam sobie, że to okazjonalne, tylko wtedy gdy ktoś mnie poczęstuje, że nigdy nie kupię sobie sama paczki. A jednak kupiłam. Czułam się żałośnie, byłam pokonana, zażenowana, nieszczęśliwa. Przez kilka miesięcy dojrzewałam do tego, żeby znowu rozstać się z nałogiem. Nie stać mnie jednak było na kolejną sesję. Kupiłam więc książkę Carra i wystarczyło kilka dni, żebym sobie przypomniała wszystko to, co mnie przekonało do rzucenia palenia osiem lat wcześniej.
. Fot. Shutterstock
Było trochę trudniej, ale się udało. Dzisiaj wiem, że nie ma mowy nawet o jednym papierosie na imprezie. To zawsze szybko wymyka się spod kontroli. Za dużo emocji kosztował mnie ten głupi nałóg. W końcu jestem szczęśliwa.
. Fot. Materiały prasowe
Cytowany fragment pochodzi z książki "Weź to rzuć. Jak bezboleśnie skończyć z paleniem" Magdaleny Błaszczak wydanej przez wydawnictwo Burda Książki.