"Na własnej skórze" na Kobieta.gazeta.pl to cykl poświęcony urodzie. Co tydzień w piątek znajdziecie materiały o pielęgnacji i nowościach technologicznych.
Po sesji w sonorze jestem jak nakręcona: głośniej mówię, więcej gestykuluję. Po wyjściu z gabinetu trafiam na komunikacyjny Armagedon – stoję w korkach 2 godziny 15 minut (trasa 5,2 km normalnie do pokonania w 23 minuty). Jednak w ogóle się tym nie denerwuję, nie rusza mnie też fakt, że mam rozładowany telefon, a mąż czeka na mnie w domu z kolacją. Miękko zatopiona w myślach, trwam tak sobie w pełnej komfortu akceptacji zastanej rzeczywistości. Skąd ten spokój?
Joanna Przybyła sonorę w swoim studiu Kalejdoskop na warszawskiej Ochocie ma od roku. Sonora, jak na ręcznie robiony instrument muzyczny przystało, tania nie była – kosztowała 100 tysięcy złotych. Czym dokładnie jest to urządzenie? Dużą drewnianą tubą z wysuwaną ławeczką i 54 strunami fortepianowymi znajdującymi się na górze i na dole od jej zewnętrznej strony.
Twórcą pierwszego takiego instrumentu – nazwanego wtedy sonarium – był Jan Rosenberg, czeski multiinstrumentalista, kompozytor oraz lutnik. Rosenberg przez dwie dekady wspólnie ze swoim uczniem Vaclavem Cizekiem dopracowywał koncept instrumentu, do którego można będzie wejść. Bo, jak słusznie myślał Czech, zupełnie inaczej słychać muzykę, kiedy czujemy wibracje rezonujące do środka instrumentu.
U zarania nie miał to być więc obiekt pełniący funkcje relaksacyjno-terapeutyczne. Przez 20 lat powstało w pracowni Rosenberga osiem takich instrumentów, a wszystkie trafiły albo do prywatnych kolekcji, albo domów opieki, w których służą do terapii dźwiękiem.
W tej historii jest także wątek polski, bo Rosenberg, jako nieaktywny zawodowo lutnik, przekazał zgodę na kontynuację budowy instrumentów poznańskiej lutniczce Katarzynie Paluszkiewicz i inżynierowi mechaniki i budowy maszyn Łukaszowi Andrzejczakowi. A oni nadali instrumentowi nową, bardziej międzynarodową nazwę – Sonora Sound Tube.
"Sonorka", jak czule o niej mówi Joanna Przybyła, zdążyła już zrobić karierę w mediach, wyjechała w pewne przedpołudnie do studia telewizyjnego jednej ze śniadaniówek. Musiało to być zresztą nie lada wyczynem, bo instrument jest naprawdę duży i w wynoszeniu z mieszkania nieporęczny: tuba ma dwa metry długości, metr wysokości i średnicę 74 cm. Ława po wysunięciu z wnętrza tuby opiera się na dostawianej nodze, a łączna długość rozłożonego w ten sposób instrumentu to aż cztery metry.
Sonora przypomina wyglądem drewniany aparat do rezonansu magnetycznego. Działa na zasadach masażu (wibracje) i muzykoterapii. Sesja w niej polega na położeniu się w środku instrumentu na ławeczce i poddawaniu się wibracjom i dźwiękom granym na strunach przez terapeutkę stojącą przy sonorze.
Joanna Przybyła przy sonorze Fot. Materiały prasowe
Do studia Joanny Przybyły trafiłam napięta jak struna. Dzień wcześniej okazało się, że moje młodsze dziecko jest chore – wieczór spędziłam na szalonej gonitwie między gabinetem pediatry po jednej stronie miasta, gabinetem laryngologa po drugiej i apteką, w której, jako jedynej w całej Warszawie, był zapisany dla nas lek. W nocy spałam ledwie kilka godzin.
Gdy weszłam do gabinetu, moje napięcie udzieliło się Joannie Przybyle, która – chociaż przywitała mnie bardzo spokojna i wyciszona pyszną herbatą z imbirem – pod wpływem moich emocji potrąciła po chwili stolik i rozlała napoje, mocząc sobie rajstopy. Śmiałam się, że w takim rozedrganiu ciężko mi będzie się rozluźnić, zwolnić gonitwę myśli, wyciszyć się. Zupełnie niesłusznie.
Sesja w sonorze zaczyna się od kilku uderzeń w misę, które przypominają dźwięk gongu. Później kładę się na ławeczce i wjeżdżam do środka tuby (inaczej niż na zdjęciach, głowa jest schowana w instrumencie). W środku, po kilku minutach, zmieniam pozycję – kręgosłup nie pozwoli mi na leżenie plackiem, przekładam się więc na bok, kładę na oczy dobrze mi znany z zajęć jogi woreczek dociążający wypełniony kwiatami lawendy, zamykam oczy i odpływam. Drgania odczuwam przede wszystkim w tych miejscach na ciele, które mnie bolą najbardziej – w dolnej części kręgosłupa.
Przez 50 minut w tubie ślizgam się na granicy snu. Trudno opisać dźwięki, które mnie otaczają – słyszę i sygnał ostrzegawczy nadjeżdżającego pociągu, i dźwięk wirników helikoptera. Niektórzy, relaksując się w sonorze, słyszą chóry, inni skrzypce i flety. Najpierw wydaje mi się, że jestem w ścieżce dźwiękowej muzyki Zbigniewa Preisnera i w kadrach filmu Krzysztofa Kieślowskiego "Trzy kolory: Niebieski", później czuję się, jakbym była w środku lata pokazanego w filmie "W imię..." Małgorzaty Szumowskiej. Czasami mam też wrażenie, że dźwięki sonory mnie dyscyplinują – jak nauczycielka, która uderza linijką w biurko, kiedy dzieci tracą koncentrację.
Podczas sesji dźwięki i drgania sprawiają, że wracają do mnie różne wspomnienia – większość z nich jest jednak dość mroczna. Podobno są ludzie, którzy po sesji lub w jej trakcie histerycznie płaczą, inni ekstatycznie się śmieją. W tym wypadku nie ma jednego rodzaju odbioru dźwięków ani wspólnoty doświadczeń. W ogóle relaksacja nie ma jednej definicji. Dla jednych to może być wyciszenie, sen, dla innych aktywizacja i pobudzenie. W muzykoterapii nie ma gotowych recept.
Zdaniem Joanny Przybyły dźwięki mają dla nas ogromne znaczenie, chociaż często w ogóle sobie tego nie uświadamiamy: skrzypienie schodów na piętrze, dźwięk pociągu jadącego po torach, dzwony kościelne – wywołują w nas bardzo konkretne emocje i skojarzenia. Muzyka jest czymś bardzo pierwotnym, potrafi wprowadzić w trans. Jak tłumaczy Joanna, w sonorze wibracja z ławeczki przechodzi przez mięśnie, nerwy, kości. Drgania masują ciało. Zdaniem Przybyły sonora może być odpowiednim sposobem relaksacji dla osób po traumatycznych przeżyciach, m.in. związanych z nadużyciami seksualnymi – w tubie jest bezpiecznie, nie ma z nikim kontaktu wzrokowego, jest się odciętym od świata. Do gabinetu Joanny najczęściej zgłaszają się psychologowie i… informatycy, którzy, jak sami tłumaczą, szukają drogi dotarcia do swoich emocji, potrzebują głębokiego rozluźnienia.
W rzeczywistości w sonorze chowa się także głowa Fot. Archiwum redakcji
Dla mnie sesja w sonorze jest doświadczeniem niezwykłym. Piszę to z pełną odpowiedzialnością i świadomością, że czytają tekst osoby, które w niezwykłe przeżycia nie wierzą. Nie znam jednak lepszego słowa, które byłoby w stanie oddać te całkiem nowe i wcześniej nieprzeżywane emocje. I wiem, że się obruszycie, że to zbyt blisko medycyny alternatywnej. Ale nie piszę tu o niepotwierdzonym naukowo działaniu sprzętu do muzykoterapii, tylko o poziomie relaksu, który osiągnęłam. Podobnie na mnie zadziałał wykonany lata temu masaż symultaniczny na sześć rąk nad brzegiem morza po zmierzchu w malutkim SPA.
Co jeszcze warto wiedzieć o sonorze:
Sesja w sonorze w Warszawie w Kalejdoskop Terapie Holistyczne trwa 50 minut i kosztuje 200 zł. Możecie także spróbować tego doświadczenia w Poznaniu w Sonora Studio Masażu i Terapii Dźwiękiem.
Ola Długołęcka – redaktorka, która inspirację do tematu potrafi znaleźć w podbitym niechcący oku. Czujnie obserwuje ludzi i przysłuchuje się ich rozmowom. Chodzący spokój i zorganizowanie. Wieloletnia wielbicielka Roberta Redforda.