Mira Ledowska jest Ocalałą z Holokaustu, która wyjechała z Polski do Izraela w 1957 roku. Jesienią zeszłego roku zadebiutowała zbiorem wspomnień "Zza okna". Do spisania ich dojrzewała długo. Kiedy Sylwia Borowska po raz pierwszy spotkała Mirę, zobaczyła kobietę pełną życia, o oczach i ruchach młodej dziewczyny. Nie żaden żywy pomnik historii. Namówiła teraz Mirę na rozmowę o jej przeszłości, uznając za pretekst Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu.
Mira Ledowska: Ja jestem Mirką, a nie przedstawicielem Ocalałych. Nie lubię szufladkowania, a tym bardziej epatowania Holokaustem. Mniej więcej dwadzieścia lat temu znana mi osoba wystartowała do izraelskiej telewizji, aby udzielić wywiadu o tym, że jest Ocalałą. To postawiło ją w centrum uwagi i była z siebie dumna. Zaistniała. Patrzyliśmy na to z moim mężem Bronkiem lekko zażenowani, nawet rzuciłam ironicznie, że ona jest "pochodną Zagłady". Co prawda Ocalałam, ale to nie wszystko. Poza tym nie cierpię litości. Nie zniosłabym tego, gdyby ktoś mówił o mnie jako tej biednej dziewczynce, która tyle wycierpiała w czasie wojny. Od początków moich spotkań z młodzieżą izraelską, a potem polską, chciałam mówić o tych wspaniałych ludziach, którzy brali nas do swoich domów i karmili, ryzykując życie swoich dzieci. Często wbrew logice i swoim sąsiadom. Nigdy nie chciałam mówić o ludzkiej podłości, o szmalcownikach czy o tym, jak nas z mamą, wędrujących od wsi do wsi, ludzie szczuli psami. Moja mama w najgorszych momentach uczyła mnie tego, że dobro i piękno jest wszędzie, nawet jeśli się tego nie widzi, na przykład w nocy. Trzeba tylko umieć to zobaczyć i poczuć.
Nie każdy potrafiłby wychować dziecko do takiego optymizmu jak ona. Siedzimy osiem miesięcy w piwnicy młyna pana Dwolińskiego, a moja mama śpiewa: "Jadą, jadą dzieci drogą i nadziwić się nie mogą". No piękna mi jazda w ciemnej piwnicy. Ale moja mama potrafiła mnie przekonać i ja jechałam tą drogą i nadziwić się nie mogłam, jaki piękny świat. Mama, jako absolwentka seminarium Sióstr Notre Dame w Tłumaczu (dzisiejsza Ukraina), będąc Żydówką, mogła tylko pomarzyć o pracy nauczycielki. Znała za to mnóstwo bajek, wierszy, piosenek, umiała urządzać teatry kukiełkowe z kaczanów kukurydzy. Dawała mi to wszystko, tam pod ziemią. Zwracając się do mojej wyobraźni pięknym i plastycznym językiem, budowała inny świat. Byłam w ogrodzie pełnym kwiatów, gdzie mieszkała księżniczka i gdzie rosły na drzewach owoce. Do księżniczki przybywali rycerze, aby ratować ją z opresji. Księżniczka zrywała poziomki z krzaczków, a ja czułam ich zapach i smak. Budząc się codziennie rano, czekałam na kolejną porcję opowieści. Potem, gdy po śmierci taty zostałyśmy same w lesie, mama fundowała mi wspaniałe lekcje przyrody. Prowadząc mnie, udawała, że wie, dokąd idzie, choć w życiu nie była wcześniej w lesie. Gdy wyskoczył na drogę zając albo wiewiórka, zaczynała historie o zwierzątkach. Głodno, zimno, a moja mama zajmuje mnie ptaszkami i kwiatami. Plecie wianki i wkłada mi we włosy fiołki, by ładnie pachniało. Do dziś mam bzika na punkcie kwiatów i mój dom jest ich pełen.
Tak przebiegało powstanie w getcie warszawskim:
Absolutnie nie! Nawet, kiedy byłam mała i śnili mi się źli Niemcy, mama mnie uspokajała, ale wymagała odcięcia się od tej tematyki. Miałam być normalna, a nie tonąć w krwi Zagłady. A ja mamy zawsze słuchałam. Dlatego też dopiero po jej śmierci zaczęłam spotykać się z młodzieżą jako świadek Zagłady i doprowadziłam do przyznania Antoninie Działoszyńskiej, która nas uratowała, medalu Sprawiedliwej. Pani Antonina już w 2008 roku nie żyła, ale tytuł odebrała jej wnuczka.
Oczywiście korciło. Na co usłyszałam kilka razy "Czy nie widzisz, że ja się po tym źle czuję?". To mi wystarczyło i przestałam pytać. Mama dbała o to, abym była zawsze zajęta i nie miała czasu na rozmyślanie. Balet, gra na pianinie, potem doszło pływanie. Przez całą szkołę szłam na celujących ocenach. Mama nie wymagała tego ode mnie, ale ja uważałam, że jej się to należy. Dużo też czytałam, po pięć-sześć książek tygodniowo. Książki były lekarstwem na samotność, bo nie miałam za wielu koleżanek. Opisuję to w opowiadaniu o Bożence. Zawsze stałam z boku. W szkole we Wrocławiu miałam paczkę przyjaciółek, ale - jak się po latach okazało - byłam i w tej grupie na specjalnych warunkach. Gdy w 1984 roku przyleciałam do Polski, po raz pierwszy od wyjazdu do Izraela w 1957 roku, i spotkałam się z przyjaciółkami, rozmowa zeszła na Katyń, bo jedna z naszej paczki była zawsze smutna. Okazało się, że jej ojciec zginął w Katyniu. Spytałam wtedy, dlaczego nikt wcześniej mi o tym nie powiedział? Koleżance już dobrze napompowanej wódką wymsknęło się "Bo byłaś Żydówką, a takim się nie mówiło o tym". Czyli nie do końca byłam w paczce. Zabolało.
Dziecka nie pytali o zdanie, kiedy dziadek Herman zmarł, to takie nadali mi imię. Tej Herminy nigdy nie lubiłam, a w domu wszyscy wołali na mnie i tak Misiunia. Gdy wyszłyśmy z piwnicy pana Dwolińskiego i trafiłyśmy pod opiekę pani Działoszyńskiej, zostałam Marysią Kowalik z Buczacza. Po wojnie krótko byłam Herminą Krum (nazwisko ojca), ale dzieci zaczęły mi dokuczać w szkole i mama postanowiła, że na ziemiach odzyskanych wracamy na aryjskie papiery i będę Marysią Krum. We Wrocławiu wszyscy jednak wiedzieli, że jestem Żydówką, nigdy tego nie ukrywałam. Na statku do Izraela urzędnik nadał mi imię Miriam, bo Maria za bardzo kojarzyła się z matką Jezusa. Mirka to imię, które wybrałam później i z tym imieniem najbardziej się identyfikuję.
Mira Ledowska i Sylwia Borowska ML
Wspominając wojnę, wracam do języka tamtych czasów i mojego dziecinnego spojrzenia. Mojego ojca zastrzelono na moich oczach, kiedy miałam niecałe siedem lat. Pamiętam to. Leżałyśmy z mamą w zaroślach, a on wyszedł pierwszy i zapukał do drzwi leśniczówki. Powitał go oficer niemiecki, ojciec zaczął uciekać, a Niemiec zabił go jednym strzałem. Mama chciała wyjść, żeby nas też zabił, ale ja płakałam: "Nie mamusiu! Ja się boję! Śmierć boli". Przeczekałyśmy do zmroku i uciekłyśmy spod leśniczówki. Pamiętałam, że pierwszy raz temat śmierci ojca i mojego braciszka wypłynął tuż przed wyjazdem do Izraela. Składałam zeznania w sądzie, aby mamę uznano oficjalnie za wdowę. Sędzia nagle mnie zapytał, dlaczego moja mama, choć jeszcze taka młoda, ma białe włosy. - No wie Pan, po takich przeżyciach, po śmierci męża i synka - odpowiedziałam. Moja mama nigdy słowem nie wspomniała o śmierci braciszka i myślała, że ja tego nie pamiętam. Kiedy w 1967 wjechały z bratową Lisą we Włoszech na szczyt góry, mama doznała silnego zawrotu głowy i straciła nad sobą panowanie. Płakała strasznie i opowiedziała wtedy Lisie, co się wydarzyło w getcie. Urodziła tam synka, który miał zaledwie kilka tygodni, kiedy musieliśmy z rodziną i jeszcze kilkoma osobami ukryć się na strychu. W pewnej chwili wpadł do środka Niemiec, zabił jednego Żyda i szukał kolejnych. Dziecko nagle zapłakało i trzeba było je uciszyć. To kosztowało je życie... Kiedy zeszliśmy ze strychu, braciszka już nie było. Mama powiedziała mi, że oddała go na wieś do babci, gdzie będzie mu lepiej, bo będzie pił mleko od krowy. Ciotka Lisa przed śmiercią mojej mamy przyznała się od tej rozmowy w górach. Wtedy nabrałam pewności, że to, co zapamiętałam, nie było fantazją dziecka. W innym opowiadaniu napisałam o tym, że braciszek zginął dwukrotnie, najpierw na poddaszu w Tłumaczu, a potem przez całe życie uśmiercany milczeniem. Jego historię spisałam dopiero w 2018 roku, a pierwsze opowiadanie o ojcu napisałam też późno, bo w 2014 roku. Pojechałam wtedy ze znajomym na spacer do lasu pod Oleśnicą, chcąc zobaczyć las o tej samej porze roku, kiedy zginął ojciec. Widziałam te zawilce i fiołki, z których siedemdziesiąt lat wcześniej moja mama plotła mi wianki.
To nie było wymazywanie, ale faktycznie, jak żona Lota nie powinnam była odwracać się do tyłu. Ona się odwróciła i skamieniała. W moim małżeństwie też nigdy nie rozmawialiśmy o Zagładzie. Bronek nie dzielił się ze mną swoimi wspomnieniami z łódzkiego getta, a byliśmy przecież razem 42 lata. Jeśli czegoś się dowiedziałam o jego wojennej przeszłość, to prędzej od jego przyjaciela. Bronkowi czasem coś powiedziało się przez przypadek. Kiedyś chciałam odmalować ściany w naszym mieszkaniu na biały kolor, to zapytał "A co? Wyprowadzamy się?". I wtedy opowiedział mi, że jego mama w getcie marzyła o tym, aby mieli pomalowane na biało ściany. Nie mogła znieść widoku tych szarych, obskurnych. Jakimś cudem udało się jej te ściany pomalować, ale kilka dni później wysiedlili ich stamtąd.
Tak, po procesie Eichmanna. Wtedy w radio szły nie tylko jego zeznania, lecz także zeznania świadków Zagłady. Wcześniej ludzie nie chcieli o tym mówić i słuchać. Uważano, że nowe i zdrowe społeczeństwo powinno patrzeć do przodu. Izrael miał się budować, rozwijać, rosnąć w siłę. W kibucu Kwucat Schiller, do którego trafiłam w 1957 roku, zakazane było mówienie po polsku, abyśmy szybciej uczyli się hebrajskiego. Poznałam tam Mariana, moją wielką wówczas miłość i otworzyliśmy po raz pierwszy we dwójkę nasze puszki Pandory. Od kiedy pamiętam, obchodziliśmy w Izraelu oficjalnie Yom HaShoah (z hebr. Dzień Pamięci Zagłady), który wypada w kwietniu na dwa tygodnie przed Pesach. Jest to święto ruchome, jak większość izraelskich. Nie znałam więc dotąd Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu - ten dzień nie był obchodzony w Izraelu. Znam za to Yom HaShoah. To, co mnie zawsze dobijało, to wycie syren na ulicach o 10.00 rano i powtórka wieczorem na zakończenie. Kiedy byłam nauczycielką, stawałam tyłem do klasy. Nie chciałam, żeby widzieli, że czasem płynęły mi łzy. Nie było mi też łatwo, gdy w ramach obowiązków nauczycielskich musiałam prowadzić na ten temat lekcje.
Daj spokój! W życiu nie nazwałabym miłości błahostką! Więcej ryczałam z powodu zawiedzionych miłości niż wojennej przeszłości. Wiecznie się w kimś kochałam, począwszy od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Te wszystkie miłości były moim kołem ratunkowym. Leszek pocałował mnie pod piecem w szkole w Monasterzyskach, kiedy inne dzieci pluły na mnie i wołały "Żydówa!". To Leszek był moją gwiazdką nadziei. Tak samo, jak Jacek w szóstej klasie. Obronił mnie przed katechetką, która poczęstowała mnie zdaniem o Judaszu. W wojsku izraelskim, na zawodach pływackich poznałam Jurka, przez którego ryczałam z miłości co najmniej pięć lat. Moja mama z kolei wtedy też płakała i błagała mnie, żebym przestała go kochać. Co zrobić, kiedy Jurek chciał się popisywać na Dizengoff Street w Tel Awiwie fajną laską, a że ja nie byłam dostatecznie fajna, więc mogłam chodzić z nim co najwyżej mniejszą i równoległą ulicą do Dizengoff. Gdy po wielu latach zobaczyłam jego świadectwo dla Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, wszystko zrozumiałam. Nie wiedziałam, że Jurek ocalał w getcie, bo przykryto go w kuchni węglem i polanami drewna. Niemiec, który wszedł do pokoju, zastrzelił jego babcię, a jego nie odkrył. Jurek jednak to widział, a potem przez całą wojnę uciekał z matką. Musieli ciągle zmieniać miejsca kryjówek i wykupywać się od szmalcowników. Na szczęście mieli pieniądze, bo byli bogatą rodziną. Myślę, że po tych wszystkich poniżeniach, które przeszedł, nie był zdolny do wydobycia z siebie słowa "miłość". Nie on jeden z Ocalonych.
Zakochiwali się bardzo szybko, wiedząc, że życie jest krótkie. Uczucie było intensywne, bo wiedzieli, że razem idą na śmierć. Po wojnie ludzie wiązali ze sobą już z innych powodów. Chcieli odbudować rodzinę. Znam wiele takich par, które nie były w sobie szaleńczo zakochane, ale były zgodnymi małżeństwami. Wspierali się przez całe życie i wychowywali z poświęceniem dzieci. Wiem jednak, że wielu Ocalonych z mojego pokolenia miało - podobnie jak ja - mnóstwo wydumanych miłości. Uciekaliśmy od prawdziwych uczuć, bojąc się porażki. Na mnie silnie wpłynął na pewno brak ojca.
Chociaż nasze małżeństwo z Bronkiem było niepełne, bo bezdzietne. To Bronek nie chciał. Mówił, że nie warto sprowadzać dzieci na tak okrutny świat. Dla mnie trudne do pojęcia jest, dlaczego Bronek nie chciał mieć dzieci. Był przez nie uwielbiany. Miał tyle zalet, że nie byłam w stanie z niego zrezygnować. Miękki, ciepły, przyjacielski, można było zdać się na niego, jak na Zawiszę. Był wartościowym, błyskotliwym, inteligentnym i twórczym człowiekiem. Nigdy nie rozstrzygnęłam tego, czy miałam rację, że się z nim nie rozwiodłam z powodu tych dzieci. Na pewno był idealnym zięciem, bo nigdy nie robił mi wyrzutów, że poświęcam tyle czasu mamie.
Byłam na każde jej zawołanie. Gdy potrzebowała iść z kimś do kina, kupić biustonosz czy sukienkę. Składałam ubrania przed snem, jak w czasach wojska – wszystko w kosteczkę, a na szczycie bieliznę, bo a nuż zadzwoni Ada i będę musiała biec do niej. Tym bardziej że mama mieszkała niedaleko nas w Ramat Awiwie. Przez całą wojnę mama chroniła mnie, odgradzając od rzeczywistości, tymi wszystkimi bajkami, opowieściami, piosenkami i przyrodą. Patrzyłam w nią, jak w obraz i tak mi zostało do końca. Pamiętam, że kiedy byliśmy w piwnicy, leżały tam gazety, gromadzone do wiadomych celów. Wszyscy jednak, którzy tam siedzieli, czytali te gazety. Patrząc na nich, prosiłam mamę, żeby i mnie nauczyła czytać, a mama się upierała, że nie. "Jak ja cię teraz nauczę czytać, to pójdziesz do szkoły i będziesz się nudziła" - mówiła. Przerzuciła wtedy między mną a światem pomost. Skończy się wojna, ja będę żyła i pójdę do szkoły. Będę się uczyła jak wszystkie dzieci. To budziło we mnie nie tyle nadzieję, co wręcz pewność. Była przede mną przyszłość i ja w to wierzyłam. Bo moja mama nigdy nie kłamie. Ja też nie kłamię, bo jak to Bronek zawsze mówił "Jesteś prawdomówna, aż do głupoty".