Czytasz artykuł związany z cyklem "Ósmy dzień miesiąca". Począwszy od Dnia Kobiet 2019, co miesiąc publikujemy teksty dotyczące równouprawnienia płci i walki ze stereotypami. Wszystkie "Ósme dni miesiąca" znajdziesz tutaj.
Jakie były Wasze plany na te wakacje? Romantyczny wypad do Włoch? Objechanie wszystkich ulubionych festiwali muzycznych? Wyprawa autostopem w nieznane? No dobrze, nie będę nawet pytać.
Większości z nas lato 2020 kojarzyć się będzie z pasmem rozczarowań i frustracji. Nie wszyscy mieli tyle odwagi, co eksminister Szumowski, który po heroicznej walce z koronawirusem poleciał na Kanary. Siedzieliśmy więc na Mazurach lub nad Bałtykiem, złorzecząc na COVID-19 (tudzież na "fałszywą pandemię"). Paradoksalnie, w czasie tych przedziwnych wakacji niektórym udało się w końcu porządnie wypocząć.
Bo oto na plaży nareszcie wypadało odgrodzić się kordonem z parawanów i mieć święty spokój. Na deptakach większość oceniających spojrzeń kierowała się na usta i nosy - ci w maseczkach patrzyli z potępieniem na tych bez maseczek i na odwrót. Być może pierwszy raz w historii w centrum uwagi nie były uda, brzuchy, ramiona i inne części ciała, które odsłania się, gdy przygrzeje słońce.
Latem standardy narzucane kobiecym ciałom są szczególnie wysokie - to taki banał, że aż wstyd mi pisać to zdanie. Nie mam też wątpliwości, że za moment chór panów zakrzyknie: "Ale przecież męskie ciała także! Męskie wzorce urody są równie nierealistyczne!".
Czy aby na pewno są to porównywalne problemy? Ilu mężczyzn panikuje w maju, że nie zdąży zrobić "kąpielówki body" przed wakacjami? Czy któregokolwiek z nich rozlicza się ze stopnia zrogowacenia pięt, gdy założą sandały? Która z tych rzeczy bardziej razi opinię publiczną: przepocona męska koszulka czy plamy potu na zwiewnej letniej sukience? Za mężczyzną, któremu nie chce się starać, by dobrze wyglądać, po prostu nikt się nie obejrzy. Za kobietą obejrzy się masa osób. Tylko po to, by skomentować jej wygląd z niesmakiem.
W czasach przedcovidowych początek lata zwiastowało pojawienie się na ulicach miast spieczonych na raka panów bez koszulek. Cudze stylizacje to nie moja sprawa, ale nic nie poradzę na to, że ich widok rodził we mnie wiele pytań. Czy oni wszyscy to ci słynni ideolodzy LGBT, co podobno uwielbiają epatować golizną? Jak reagują na spotkania z nimi wrażliwi esteci, którzy domagają się wyrzucania z restauracji karmiących matek?
No dobrze, przyznam się do czegoś. Mogę maskować to kpinami, lecz tak naprawdę zawsze im zazdrościłam. Piszę to zupełnie szczerze. Nie dlatego, że marzyłam, by chodzić topless po mieście, podziwiam samo pragmatyczne podejście tych mężczyzn: jest im gorąco, no to ściągają koszulki. Komuś się nie podoba? Jego problem.
Mój proces decyzyjny ws. letnich ubrań wygląda raczej tak: "Jest upał, wiec założyłabym krótkie spodenki. Tyle że nogi goliłam przedwczoraj, czy muszę znowu? Ee, nie jest jeszcze tak źle. Ale widzę, że mi się uda trzęsą, gdy chodzę, ohydnie to wygląda. Ok, no to ta biała sukienka, ona jest za kolano. O nie, mam ciemną bieliznę i mi prześwituje, trzeba zmienić...". I tak dalej, i tak dalej.
Najbardziej irytujące jest to, że gdy jedna część mojego mózgu myśli te bzdury, druga kręci głową z politowaniem. Bo nie mam ani jednego racjonalnego argumentu przeciw założeniu tych krótkich spodenek. Wiem, że nikomu nic do tego. Wiem, nawet jeśli ktoś spojrzy krzywo na te moje uda, to po chwili o nich zapomni. I wreszcie wiem, że gdy już to sobie wszystko powtórzę w głowie i wyjdę w spodenkach, to i tak mijając witryny sklepów, będę zerkać na odbicie tych moich nieszczęsnych ud.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem już zakompleksioną nastolatką, nie płaczę po nocach przez to, że nie wyglądam jak modelka. Denerwuje mnie jednak, że nawet gdy idę do sklepu, rozmawiam z przyjaciółką lub rozmyślam o czymś odległym o lata świetlne od wyglądania ładnie, to i tak uruchamiają się jakieś głęboko zakorzenione odruchy. Napinam mięśnie brzucha, wydymam usta, siadam tak, by nogi korzystnie wyglądały. I marnuję te 10 minut na rozmyślania udach zamiast być wolna jak panowie bez koszulek i pić z nimi piwko na skwerze.
Oczywiście, próbowałam coś z tym zrobić. Naczytałam się różnych feministycznych tekstów, naoglądałam zdjęć z hashtagiem #bodypositive na Instagramie i jeśli chodzi o teorię, to mam w głowie porządek. Ale to taki porządek, jaki się robiło, gdy rodzice kazali posprzątać pokój: na pozór wszystko pięknie, lecz wystarczy otworzyć szafę, a wysypią się nagromadzone przez lata śmieci.
Rozmawiałam o tym z koleżankami i okazało się, że właściwie każda z nas ma trochę tych śmieci gdzieś upchniętych. Co więcej, najtrudniejsze do wyrzucenia okazują się często rzeczy stare i kompletnie nieprzydatne - jakaś chłodna uwaga matki lub docinki chłopców ze szkoły. Żarty, na które strach było odpowiadać, bo przecież "trzeba mieć do siebie dystans", a okazywanie złości tylko sprowokuje nieprzyjemności.
I tak miałyśmy znacznie więcej szczęścia niż kobiety, którym różni królowie komedii robią ukradkiem zdjęcia i wrzucają do sieci, bo "hehehe, gruba baba taka śmieszna". W komentarzach pod takimi zdjęciami musi się pojawić obowiązkowy żart o Greenpeace, który myli ją z wielorybem (przypomnijmy, że w Polsce rozpowszechnił go wysmukły i piękny jak Adonis Grzegorz Halama).
Staram się nie być na bieżąco z repertuarem polskich kabaretów, ale wiadomo mi, że klasycznym żartem, który niezawodnie bawi publiczność, jest "chłop przebrany za babę". Nie wątpię, że ktoś już spróbował to podkręcić i przebrał chłopa za grubą babę. A niedawno głośno było o jeszcze oryginalniejszym pomyśle: chuda baba przebrała się za grubą babę! Mowa tu oczywiście o Ani Lewandowskiej, która z doczepionymi do brzucha i pośladków wielkimi poduchami, tańczyła na swoim Instastories do Beyonce.
Reakcje na ten wygłup pokazują, że coś się chyba powoli zaczyna zmieniać na lepsze. Lewandowska liczyła pewnie na salwy śmiechu, a dostała dużo słów krytyki - od własnych fanek i od feministycznej aktywistki Mai Staśko, która napisała, że "żarty z grubych osób są równie śmieszne, co żarty z gwałtu". Trenerkę tak to oburzyło, że za pośrednictwem swojego prawnika zaczęła grozić sądem, dzięki czemu w końcu udało jej się osiągnąć efekt komediowy.
Jednych cudza tkanka tłuszczowa bawi, w innych wyzwala pokłady altruizmu. W trosce o zdrowie bliźnich walczą oni z tzw. "promocją otyłości". O ile dobrze rozumiem, to koncept trochę podobny do "promocji homoseksualizmu", w którą wierzy spora część prawicy - chodzi o to, by przekonać wszystkich, że otyłość to coś tak fajnego, że każdy zapragnie przytyć tak z 30 kg.
Kto i w jakim celu promuje otyłość? To zagadka. Rozumiem, że można myśleć, że homoseksualiści chcą przekabacić niewinnych heteryków na LGBT, żeby ich potem uwodzić i deprawować. Ale
werbować kolejne osoby i mieć szerszą ofertę matrymonialną. Ale po co otyłym osobom więcej otyłych osób? Chyba tylko po to, żeby ich wygląd przestał budzić takie poruszenie i mogły sobie spokojnie iść na plażę.
"Otyłość" promuje się bardzo łatwo - wystarczy pokazać ciało jakiejś osoby powyżej rozmiaru 38 w pozytywnym kontekście. Przykładowo: można zrobić pokaz bielizny, w którym modelkami będą zwykłe dziewczyny o różnorodnych sylwetkach i zaprosić na niego media.
Jakaś głupia kobieta mogłaby pomyśleć: "O, widać, że laski dobrze się bawią. No i w końcu można zobaczyć, co na jakiej figurze najlepiej leży i który stanik trzyma większy biust".
Na szczęście Łukasz Sakiewicz z bloga To tylko teoria nie dał sobie oczu mydlić. Ogłosił na Facebooku, że oto popełniono kolejną "promocję otyłości", a na dowód pokazał nagłówek i zdjęcie artykułu z "Gazety Wyborczej". "Bardzo szkodliwe jest pokazywanie nadwagi i choroby, jaką jest otyłość, jako coś normalnego, fajnego, pozytywnego" - pouczał redakcję.
Na próżno szukałam wzmianki o pozytywnych aspektach otyłości w krótkim tekście z "Wyborczej". Szybko okazało się, że przeceniłam blogera - wpis rozwinął w dłuższą notkę, gdzie wyjaśnił, że nie odniósł się nawet do treści tekstu. Jego zabolała zajawka "z obrazkiem z zadowolonymi, klaskającymi kobietami z nadwagą i otyłością". Łaskawie dodał później, że "nie chodzi mu ani o to, by piętnować osoby otyłe (...), lecz o sposób przedstawienia problemu w określonym medium.
Czyli niech sobie będą te panie, ale nie takie zadowolone i "klaskające". Albo niech lektor zza kadru przypomni, że są nieszczęśliwe, chore i zaraz umrą.
Nie wiem, czy zauważyliście pewną prawidłowość: otyłość "promują" niemal wyłącznie kobiety (i to nawet niekoniecznie kobiety z otyłością - na zdjęciach z pokazu bielizny widzę panie w różnych rozmiarach, nie tylko XXL). Za to gdy np. Tomasz Karolak biega nago po scenie, to promuje jedynie Tomasza Karolaka, a nie posiadanie brzuszka. Co to ma być za dyskryminacja, dlaczego otyłościowe lobby pomija mężczyzn?
Być może po prostu ich już nie trzeba do niczego zachęcać. Według danych przedstawionych w zeszłym roku przez organizatorów kampanii "Otyłość kontra zdrowie" nadwagę lub otyłość ma 68 proc. mężczyzn w Polsce. U kobiet ten odsetek jest o 15 pp. niższy. Jeszcze większą dysproporcję widać u dzieci i nastolatków - wyższe niż norma BMI ma 44 proc. chłopców i 25 proc. dziewcząt.
Nie przytaczam tych danych po to, aby zasugerować, że teraz to mężczyźni muszą zacząć być staranniej rozliczani ze swoich kilogramów. Wręcz przeciwnie, chciałabym, żeby nikt nie był, zwłaszcza głośno i publicznie.
Niech ci bojownicy o cudze zdrowie serio zajmą się czymś pożytecznym. Niech protestują przeciw temu, ile producenci napojów dodają cukru do soczków dla dzieci. Niech założą Instagrama z potrawami arcyzdrowymi, a tak pięknymi, że każdemu odbiorą apetyt na karkówkę. Niech ochrzanią buca z siłowni, który zawstydził pulchną dziewczynę, gdy pierwszy raz przyszła tam ćwiczyć.
Ale gdy już kiedyś po pandemii znajdziemy się razem plaży, to nie rozglądajmy się proszę, żeby orzec, kto jest chory, a kto wygląda śmiesznie, tylko cieszmy się słońcem wszyscy - i spieczeni panowie bez koszulek, i modelki z pokazu bielizny, i trenerki-celebrytki.