Anna Sediukow*: Takich czyli jakich?
Dla zachowania równowagi przypomnę, iż film ten ukazuje również żonę owego szefa, która musi mierzyć się z samotnością w małżeństwie i w rodzicielstwie. Wcielająca się w postać Karen Emma Thompson, w dwuminutowej zaledwie scenie, daje popis mistrzostwa w aktorstwie, kiedy to grana przez nią postać pozwala sobie na sekundę żalu, by zaraz z powrotem wejść w rolę szczęśliwej żony i matki w imię dobra rodziny. Myślę, że oba te motywy – niedoceniane, niespełnione w związkach kobiety i zdradzający mężczyźni – są dość prawdziwe. Nie rozumiem, co w tym niestosownego, by ukazywać to na ekranie. Znam produkcje z dużo bardziej niesprawiedliwym, bezmyślnym, przestarzałym czy mitologizującym okres świąt przekazem. "To właśnie miłość" nie afirmuje zdrad czy stalkingu. Nie sankcjonuje ich, a jedynie portretuje. A to że dziś, po akcji #metoo, nasz leksykon jest bogatszy, to inna sprawa.
Większość filmów się starzeje. Po jakimś czasie obnażają cywilizacyjne i kulturowe uchybienia, bo obyczaje i normy się zmieniają. Czy w obecnych czasach mógłby powstać taki film jak "Leon zawodowiec", z tak silnie zaakcentowaną fascynacją dziewczynki i mężczyzny? Ciekawe, co na ten temat miałoby do powiedzenia pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków... Wiele filmów zawiera akcenty, które niegdyś nie wzburzały, a dzisiaj wydają nam się śmieszne, seksistowskie czy urągające temu, jak się aktualnie zachowujemy czy o co walczymy. Ja uważam, że na tle innych tytułów, mimo swoich potknięć, "To właśnie miłość" jednak się broni.
Program TV: 'To właśnie miłość' fot. mat. pras.
To dobre, wielowymiarowe kino rozrywki, jak na komedię, mocno pogłębione. Nie ma w nim cukierkowej propagandy rodzinności, która jest obecna w filmach tzw. bożonarodzeniowych, chociażby hallmarkowych. Mamy wspaniałą, bardzo barwną galerię postaci, próbę wyłamania się ze schematu ukazania jednego właściwego wzorca na spędzenie świąt. Ale przede wszystkim "To właśnie miłość" broni się tym, że jest to tzw. "Feel-Good movie", czyli taki gatunek, który szczególnie poważamy w święta.
To bardzo trudny do zdefiniowania nurt. To filmy, które łączy coś ulotnego, bo dla każdego "Feel-Good movie" to będzie coś innego. Ale generalnie to kino, które poprawia nam nastrój i czujemy się dobrze na długo po tym, jak skończą się napisy końcowe. Przy czym naprawdę każdy będzie definiował to inaczej. Dla jednych to będzie "Forrest Gump", dla innych "Amelia", jeszcze inni odnajdą się w "Patersonie" Jarmuscha czy w "Parasolkach z Cherbourga" Demy’ego ze względów sentymentalnych. Ale one wszystkie powodują, że czujemy się lepiej sami ze sobą. To są propozycje, które nie konfrontują nas z problemami. A jeśli to robią, to zostawiają nas z pozytywną refleksją, że będzie lepiej, że damy radę i – co ważne - że wszyscy popełniamy błędy.
"Feel-Good movies" mają przede wszystkim za zadanie krzepić – nie muszą, choć mogą, być ambitne. Mogą także być prowokacyjne, kontrowersyjne, jak np. "Zły Mikołaj", który jest oczywiście filmem świątecznym, ale na odwrót. Nie ma w nim pokazanego przymusu rodzinności, tego lukrowanego obrazka świąt. Okazał się on wyborem tych wszystkich, którzy inaczej spędzają święta, nie szukają pazłotka, a dobrej rozrywki.
Jest to bardzo prężna gałąź kinematografii. Chodzi tu o mit odnalezienia "tego jednego jedynego". Prosta, skromna, ale zdolna i pracowita dziewczyna funkcjonuje w jakiejś przestrzeni, często zawodowej, w której spotyka bogatego mężczyznę. I pod wpływem okoliczności ta dwójka zostaje przymuszona do tego, żeby się w sobie zakochać. Niestety teraz te filmy są płytsze niż "Sabrina" czy "Biuro na tranzystorach", bo głównie chodzi po prostu o odsłonę kobiecej urody w nowym, "lepszym" wydaniu. Jest bal, dziewczyna się prezentuje w sukni i on się zakochuje. W gruncie rzeczy to szkodliwa przypowieść. I wynika z niej ciekawa konkluzja: o ile w Boże Narodzenie męski bohater dokonuje przemiany wewnętrznej, przewartościowuje swoje cele, ambicje, sposób życia, o tyle w przypadku żeńskich bohaterek zwykle ta przemiana dotyczy ich fizyczności. Stają się księżniczkami, kimś innym pod wpływem magii, pod wpływem świątecznej aury.
I nie chodzi tu bynajmniej o emancypację. Bo gdyby one dorastały, dojrzewały do miłości własnej, byłoby świetnie! Raczej chodzi właśnie o to, by stać się godną tego, żeby zasłużyć na jakąś miłość, żeby zdobyć mężczyznę. I rzeczywiście kino w sposób mało sprawiedliwy rozprawia się z męskimi i żeńskimi postaciami.
I nie jesteś w tym odosobniona. Według badań ludzie uwielbiają oglądać duże bożonarodzeniowe biesiady, kiedy to wielopokoleniowa rodzina zbiera się przy stole, kosztuje potraw, rozmawia. Ważny jest rytuał wspólnego jedzenia, ale też gotowania, przygotowywania potraw. Coś, co mimo kłótni i różnic jednoczy. Bo przecież teraz często jesteśmy rozrzuceni po świecie i czasami bardzo trudno jest się nam spotkać.
Ale kłótnie i samotność ukazana na ekranie też są potrzebne. Uświadamiają widzom, jak wielu jest na świecie samotników, furiatów, nieudaczników, wyrzutków. Jak wykazują badania, z nimi też się identyfikujemy. Bywa że lądujemy w życiu skłóceni z całym światem, bo "każdy ma swoją prawdę". Ten przekaz jest ważny w procesie samoakceptacji. Ale wracając do tych słodszych rodzinnych filmów, to faktycznie, obserwując świąteczne rytuały na ekranie, zdajemy sobie sprawę z tego, jak ważne są one w życiu, jaką rolę pełnią i co wnoszą w codzienność. W typowym polskim domu przed świętami trzeba sprzątnąć, by "nie było wstydu przed rodziną", wciąż rzadko mamy czas, by pobyć ze sobą, porozmawiać, nacieszyć się widokiem choinki. W filmach jest inaczej. I ostatecznie w kinie nie religia, a wiara się liczy. Wiara w cokolwiek i w kogokolwiek – w święta, w rodzinę, w miłość, we wspólnie zjedzony posiłek, w szarlotkę babci, w ratowanie psów ze schroniska, czy właśnie w siłę rytuałów, które sprawiają, że zwyczajne staje się niezwyczajne.
Rodzinny dom wariatów Fot. Cinepix
Możemy iść w krew i strach. Bo jest jeszcze bardzo silna odnoga filmów, które może w Polsce nie mają takiej silnej tradycji, ale w innych krajach tak. Horrory z motywem bożonarodzeniowym: "Krampus. Duch Świąt", "Koszmarna opowieść wigilijna", "Czarne święta", "Saint"... Zawsze można wrócić do sprawdzonych Gremlinów!
Innego rodzaju szopki! Horrory bożonarodzeniowe to sposób na odreagowanie napięć, oczekiwań rodziny, zbyt mocno polukrowanej świątecznie wokół rzeczywistości... Tyle odpowiedzi ile widzów.
To faktycznie ogromny procent produkcji filmowych w USA. Hallmark w 2017 roku ogłosił, że zamierza podwyższyć produkcję okołobożonarodzeniowych produkcji o 20 proc. Bo zapotrzebowanie widzów jest tak duże. Co ciekawe, okazało się, że po prostu zrobili badania, które wykazały, że z roku na rok jest więcej osób samotnych, które czuły potrzebę pokrzepienia. Ale też dla tych, które żyją w rodzinie ten przekaz świąteczny był bardzo ważny. Tu już nie chodziło o filmy, które wszyscy dobrze znamy z pewnych świątecznych schematów, tylko o nowe produkcje, które będą respektować zmieniające się obyczaje – oczywiście bez zbędnych rewolucji. Hallmark zatrudnia aktorów, którzy zgodnie z kontraktami co roku muszą zagrać w przynajmniej jednej świątecznej produkcji. W ten sposób filmowi bohaterowie dorastają razem z widzami.
Bo filmy świąteczne generalnie są ucieczką - dają nam możliwość ewakuacji od wielu spraw, przede wszystkim od deficytów emocjonalnych oraz od nudnej i często mało satysfakcjonującej codzienności. Ukazują, jak nasze życie mogłoby wyglądać lub jak byśmy chcieli, żeby wyglądało. Oglądając na ekranie działania, na które nie stać nas w realnym życiu lub przeżywając sytuacje, które z różnych względów są dla nas niedostępne, możemy nasycić się ich zwykle pozytywnym przekazem. To doświadczenie krzepiące, umacniające, pocieszające, oczyszczające, rozśmieszające. No i bezpieczne, bo nawet jeśli tożsame z tym, co sami przeżywamy, to ekranowi bohaterowie nie zranią nas i nie dotkną tak, jak ludzie w prawdziwym życiu. Tu nikt nie odrzuci wyciągniętej przez nas ręki na zgodę.
Na ekranie przeżywamy dylematy z postaciami filmowymi, przechodzimy z nimi przez pewien proces. Płaczemy z nimi i jednamy się z ich bliskimi i wrogami, często też, identyfikując się z główną bohaterką czy głównym bohaterem, okazujemy się odważniejsi czy bardziej uczciwi niż w życiu. Ostatecznie liczy się to, że jest nam lepiej, coś przeżyliśmy, doświadczyliśmy czegoś. Każdy z nas coś innego sobie tymi filmami załatwia, naprawia, one działają jak plaster użyty na konkretną rankę czy ryskę.
Badania mówią, że mit idealnej rodziny już nie jest pożądany przez młodych w kinie. Oglądają oczywiście rodzinnego "Kevina" ze względów sentymentalnych, czy jako dobre kino rozrywki, lub jako pocztówkę z przeszłości. Przymus, że musisz spędzić święta razem z rodziną wydaje się wielu młodym ludziom dzisiaj niedorzeczny. Więc kontestują cały segment filmów zbudowanych na rodzinie, na takim często według nich przemocowym, wspólnym byciu podczas świąt. Tradycja ulega dekonstrukcji.
Te dzisiaj mogą być o rytuale przemiany bohatera. Natomiast w amerykańskich filmach z lat 40., 50. i 60. dużo jest o próbie akceptacji status quo, o tym, żeby nie walczyć i nie mierzyć ponad miarę i własne możliwości czy pozycję społeczną, zadowalać się małym, spokojnym życiem, nie wielkomiejskim zgiełkiem, karierą… Zresztą współczesne produkcje Hallmarka też są w dużym stopniu o tym, o powrocie do rodzinnego miasteczka, odrzuceniu blichtrów metropolii, założeniu lokalnego biznesu, posiadaniu dzieci lub ich adopcji itd.
Co ciekawe w 2019 roku zrobiono ankietę, pytając czytelników ESQUIRE o ponadczasowy film bożonarodzeniowy. I wskazali oni na "To wspaniałe życie" Franka Capry z 1946 roku, właśnie mówiący o kryzysie. W dzisiejszych czasach, wiele biznesów pod wpływem pandemii plajtuje wskutek różnego rodzaju obostrzeń - i w tym filmie jest bardzo podobna sytuacja!
Samotne święta shutterstock/Autor: UfaBizPhoto
Stewart dzięki niemu uznaje rzeczy do tej pory bagatelizowane jak choćby rodzina. Ciekawe, że czytelnicy wskazali na ten film, prawda?
Święta na ekranie to zwykle nie jest wiara w jakiegoś jednego określonego konkretnego boga, zresztą zwykle w tych filmach nie ma boga, nie jest on dookreślony, gdyby to zbadać, rzadko kiedy jest żłobek czy stajenka, nie ma jakiegokolwiek mocnego symbolu religijnego. Są kolędnicy, jest wspólne ubieranie choinki, prezenty i ich rozpakowanie, a nawet szukanie prezentów, jest posiłek, przygotowywanie go, biesiada przy stole, całowanie się pod jemiołą, ale nie ma łamania się opłatkiem na przykład, nie ma opowieści o szopce, pasterki – czasami jest sama szopka, jako akcent estetyczno-architektoniczno-humorystyczny.
Ale Jezus jako dzieciątko i przypowieść o nim nie są obecne, co najwyżej bardzo rzadko i mgliście bywa to zaznaczone, tak samo zresztą jak czytanie Biblii i sama Biblia. Wigilia jest portretowana poza biblijnym kontekstem najczęściej. I tu dochodzimy do sedna: to rodzina jest tym, w co zaczyna się wierzyć na powrót podczas świat. Siła rodziny, a nie siła religii. To jest najczęstszy przekaz tych filmów, choć i on faktycznie zmienia, bo dziś obraz rodziny zastępowany jest przez przyjaciół. Wartością nie jest więc Bóg czy religia, ale siła zgromadzenia czy siła wiary we wspólnotę czy analogicznie w prawdziwą miłość, która może się przytrafić nagle - w każdym wieku - w mityczny obraz dobrego, gościnnego domu, do którego zawsze można wrócić, albo w siłę wybaczenia i pojednania w związku, który od jakiegoś czasu był opresyjny czy dysfunkcyjny.
Święta mają moc sprawczą, więc kino ukazuje okres Bożego Narodzenia jako alternatywną rzeczywistość. Skoro wierzymy w świętego Mikołaja, to dlaczego nie w prostsze rzeczy? Czas świąt to też okres, który jednoczy i pod wspólnym dachem znajdzie się miejsce dla największych zakał i abnegatów w rodzinie, nawet tych, których na co dzień nie cierpimy. To też krzepiący przekaz dla tych, którzy boją się sięgnąć po telefon i zadzwonić do bliskich. Skoro bohater na ekranie się pojednał, to może i nam się uda?
***
Anna Serdiukow – krytyczka filmowa. Absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim oraz Gender Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Konsultuje scenariusze. Zajmuje się promocją polskiego kina. Współautorka albumu „Andrzej Wajda. Ostatni romantyk polskiego kina”.