Szczawińska: W internecie czytam, że jestem szkieletorem, chłopem, idiotką, pasztetem

Aga Kozak
- Pół życia spędzam w małej wiosce w lesie wśród życzliwych ludzi i nagle w internecie czytam, że jestem szkieletorem, chłopem, idiotką, pasztetem. Czasem sobie z tym nie radziłam. Dopiero trzy lata temu poczułam, że moje życie nareszcie jest na właściwych torach i żadne gadanie nie ma wpływu na moją samoocenę - opowiada Kamila Szczawińska, top modelka, psycholożka i podróżniczka.

Aga Kozak: Proszę wybaczyć, ale znam panią z okładek magazynów, nie wiedziałam, że jest pani psycholożką.

Kamila Szczawińska: Moje zainteresowanie psychologią zaczęło się w dzieciństwie. Całą rodziną mieszkaliśmy bowiem przy ośrodku MONAR, gdzie pracowali moi rodzice - moja mama jako terapeutka, tata zajmował się sprawami administracyjnymi. Obydwoje rodzice - i przez to ja też - byliśmy wciągnięci w pomaganie innym. Prawdę mówiąc, to kiedy dorastałam, moi przyjaciele pochodzili z tego ośrodka: przyjeżdżali na dwuletnią terapię i często stawali się tak bliscy jak rodzina. To byli bardzo ciekawi ludzie - hipisi, kolorowe ptaki, artyści, aktorzy, muzycy, osoby, które nie dawały sobie rady z presją, przez co popadały w nałóg. Wielu z nich kończyło leczenie z sukcesem i po dwóch latach wyjeżdżali na zawsze, a czasem się nie udawało i wracali po kilka razy. Wychowałam się więc, rozmawiając i żyjąc wśród ciekawych osób, bo mieliśmy z ośrodkiem wspólne podwórko. Ci ludzie bardzo wpłynęli na moje życie, do tego stopnia, że zupełnie nie mogłam się odnaleźć w szkole, w towarzystwie rówieśników. Zawsze wolałam starszych i doświadczonych ludzi wokół siebie.

To pomaganie weszło pani mocno w krew.

Często powtarzam, że rolę terapeuty wyssałam z mlekiem matki. Mama uczyła mnie bycia wrażliwą na innych, słuchania ich, dawania drugiej szansy. Ponieważ ratowałyśmy wspólnie bezdomne zwierzęta, zostałam wolontariuszką w schroniskach. Pomaganie było najważniejsze. Byliśmy też rodziną zaprzyjaźnioną z trójką chłopców z domu dziecka - przyjeżdżali do nas na święta i wakacje przez kilka lat. Kiedy ich sytuacja prawna ustabilizowała się, trafili do adopcji. Uwielbiam dzieci, więc było dla mnie naturalne, że byłam "ciocią Kamilą" i było dla mnie jasne, że część zarobionych przeze mnie w modelingu pieniędzy, przeznaczę na pomaganie.

Czy takie rodzinne przygotowanie pomogło pani w pracy - mam na myśli bycie modelką?

Nie, bo kiedy zaczął się modeling, pojawiły się ogromne problemy takie jak hejt, nieprawdopodobna rywalizacja, zazdrość i nadmierna koncentracja na wyglądzie. Ja, wychowana w warunkach ciepła i otwartości, kompletnie się tego nie spodziewałam. No bo ja tu pół życia spędzam w małej wiosce w lesie wśród życzliwych ludzi, a w internecie czytam, że jestem szkieletorem, chłopem, idiotką, pasztetem. Było ciężko i czasem sobie z tym nie radziłam. Bardzo się przejmowałam krytyką i uwagami - zwłaszcza tymi dotyczącym mojego wyglądu. Dopiero trzy lata temu poczułam, że moje życie nareszcie jest na właściwych torach i żadne gadanie nie ma wpływu na moją samoocenę. Nauczyłam się odcinania od toksycznych relacji. A niektóre z nich same się wykruszyły, bo kiedy mieszka się za granicą jest mała szansa na spotkanie. Teraz mam tylko prawdziwe, wartościowe przyjaźnie i znajomości. Nauczyłam się decydować, kto i co jest w moim życiu istotne. Psychologia pewnie trochę mi w tym pomogła.

No właśnie. Wybrała pani w końcu ją, nie resocjalizację. Te studia nie były chyba łatwe, bo toczyły się równolegle z karierą?

Już liceum kończyłam, pracując bardzo ciężko jako modelka. Fizyki i chemii do matury uczyłam się w samolotach, bo przy 60 pokazach w sezonie miałam po 120 lotów rocznie. Po maturze miałam trzy lata przerwy od nauki, w całości wypełnionej pracą i podróżami. Po sześciu niewiarygodnie intensywnych latach nadszedł czas, kiedy już naprawdę musiałam zwolnić, bo miałam nerwicę i już nie byłam w stanie ani latać, ani pracować. Wszystkiego było za dużo, było zbyt intensywnie. Postanowiłam zwolnić, ustabilizować swoje życie, zaszłam w ciążę i jednocześnie zapisałam się na studia. Wybrałam psychologię kliniczną na uniwersytecie SWPS.

Kamila SzczawińskaKamila Szczawińska archiwum prywatne

Czyli macierzyństwo i studia naraz?

No nie ułatwiłam sobie tego. Ale było to bardzo stymulujące i dałam radę! Co więcej, dziewięć miesięcy po tym, jak się urodził Julek, byłam w kolejnej ciąży, więc magisterkę i końcowe egzaminy robiłam z noworodkiem i półtorarocznym dzieckiem w domu. Szaleństwo kompletne.

Co panią najbardziej ciekawiło w psychologii?

To, że w końcu nazwałam to, czego nauczyłam się jeszcze w Monarze. Od zawsze czułam, że mam dar do czytania intencji i sygnałów ludzi. Bez problemu czytałam mowę ciała, czułam, jakie są ludzkie motywacje, rozumiałam z tego dużo. A na studiach zdobyłam po prostu nazewnictwo i instrumenty dla mojej intuicji. Poznałam schematy ludzkiego działania. Teorię.

Pani konikiem na studiach były zaburzenia odżywiania.

Dlatego kształciłam się dalej w tym kierunku i skończyłam podyplomową psychodietetykę również na Uniwersytecie SWPS. W trakcie moich studiów zainteresowałam się jeszcze jednym tematem - psychologią zmiany i zarządzaniem zmianą. Temat wydał mi się bliski pewnie dlatego, że moje życie to ciągła zmiana i musiałam nauczyć się tak żyć. Podczas studiów z zainteresowaniem przyglądałam się temu, jakie są motywacje do zmian, co zrobić, żeby zmiana zaistniała i to na dłużej, a nie była chwilowym zrywem.

Ale my się chyba bardzo boimy zmian? Taki lęk przed zmianą jest wręcz zakorzeniony w naszym ciele.

O tak! Ale bardzo bym chciała oswoić pojęcie zmiany. Ja o tej zmianie opowiadam dużo online, a to z kolei u mnie zmiana, bo dużo się uczę, doszkalam i rozwijam, jak działać online w tak trudnej dziedzinie jaką jest psychologia. Na podstawie moich rozmów zauważyłam, jak nawet niewielkie zmiany - nie te radykalne, jak przeprowadzki czy zmiana pracy, ale małe, codzienne, nawet zmiana fryzjera czy przedszkola dla dzieci budzą u ludzi lęk. Nad tym trzeba pracować, oswajać, żeby przy tych większych zmianach nie mieć problemów. Żeby nasz strach i niepewność nie blokowały nam naturalnego ruchu do przodu. Obecnie mieszkam w Berlinie i jestem zaszokowana sztywnością poznawczą Niemców, jak ciężko jest wdrożyć tutaj jakiekolwiek zmiany, a każde odchylenie od normy takie, jak zmiana miejsca w samolocie przyprawia ich o napad paniki. Wszystko musi być pedantycznie uporządkowane. Oczywiście, że zmiana wydaje nam się straszna, ale najgorsze w zmianie jest podjęcie pierwszego kroku, a potem już się wszystko układa.

Bo człowiek jednocześnie boi się zmiany, ale lubi się adaptować do nowych warunków.

Dlatego jest tak ważne, żeby robić ów pierwszy krok. Jak się nam nie spodoba, zazwyczaj można wrócić. Większość zmian to nie jest koniec świata. Bardzo mi zależy, żebyśmy zobaczyli, jak ekscytująca jest zmiana, jak wiele nowych możliwości otwiera, ilu ciekawych ludzi możemy poznać dzięki zmianie. Na pewno przejdziemy ten proces lepiej, jeżeli się do niego odpowiednio przygotujemy.

Amerykanie zmieniają pracę, a wraz z nią miejsce zamieszkania ileś razy w życiu, my nadal - choć oczywiście i to się zmienia - wolimy bezpieczne życie niedaleko rodziców, dziadków. O jakich lękach opowiadają ludzie, kiedy dzwonią czy piszą? O co pytają?

Moje przeprowadzki i to, że wynajmowałam mieszkanie, chodziłam do szkoły, na siłownię, do piekarni w siedmiu krajach na czterech kontynentach, sprawiają, że ludzie uznają mnie za ekspertkę w dziedzinie zmian. I słusznie. Odpowiadam między innymi na pytania o to, jak moje dzieci znoszą nową szkołę i jak podróżować ze zwierzętami. Ludzie pytają także, jak przekonać wszystkich, w tym siebie, do przeprowadzki lub innej życiowej zmiany. Pytają o to, jak to zrobić mentalnie, ale też jak przygotować się logistycznie. Ze zmianą jest tak, że im lepiej się do niej przygotujemy, tym lepiej sobie z nią poradzimy. Wiemy, co może nas czekać, a w przypadku przeprowadzki, jaką papierologię trzeba załatwić. Jestem więc specem od ubezpieczeń, zapisów do szkół, deklaracji podatkowych. Jak tutaj się coś zaniedba, może pojawić się stres. Zawsze zaczynamy od listy zadań do zrobienia. Wtedy ludzie od razu zaczynają działać, bo mają punkt startowy, wiedzą, co robić.

Czy muszą tu paść te słynne słowa o "wychodzeniu ze strefy komfortu"?

Prawie każda zmiana to wychodzenie ze strefy komfortu, ponieważ naturalnie odczuwamy lęk przed nieznanym i nigdy nie wiemy, co tak naprawdę nas czeka. Nie zawsze zmiana okazuje się mieć ten skutek, który sobie założyliśmy. Lubimy poruszać się utartymi szlakami, być bezpieczni. Ja lubię nowe, bo wtedy czuję, że żyje, rozwijam się, coś się dzieje, uczę się.

Ludzie często motywują niechęć do zmiany tradycją.

Mam chyba najbardziej przystrojony dom na święta w okolicy i też uwielbiam tradycję. Nie wyobrażam sobie życia bez niej, ale to nas nie powinno hamować w rozwoju. Dzieci wychowuję w bardzo tradycyjny sposób. Często nasza niechęć do nowego powstrzymuje przed zmianą innych. I hamuje ich rozwój i potencjał. Tego też trzeba się nauczyć, jak nie przelewać swoich lęków na dzieci, przyjaciół, rodzinę.

"Ja to bym się przeprowadziła, ale moja mama, wiesz, chce widywać wnuki…"

Ile razy ja to słyszałam! Moja mama też nie była szczęśliwa, że do wnuków trzeba będzie latać do Hiszpanii, a w przyszłości może jeszcze dalej. Teraz traktuje to jako coś wyjątkowego, ponieważ zobaczyła, ile jej samej to dało. Dzięki naszemu życiu w Hiszpanii poznała kulturę i zwyczaje w Andaluzji, co byłoby niemożliwe podczas krótkich urlopów. Nasz mózg potrzebuje stymulacji, bo jak go nie stymulujemy, to zaczynamy się starzeć. Nowe okoliczności, miejsca, języki, ludzie - to jest pożywka dla naszego mózgu, a stagnacja - nie. W przypadku mojej mamy ta zmiana, która wydawała się trudna, zamieniła się w coś cudownego. I tak jest ze zmianami. Tylko na początku nie potrafimy tego dostrzec.

Kamila SzczawińskaKamila Szczawińska archiwum prywatne

Czasami jednak jest tak, że zmiana nie przynosi zaplanowanych efektów. Mistrzowie buddyjscy mówią, że nie cel się liczy, lecz droga i wiele osób, które przeszło zmianę, ale nie osiągnęło celu, mówi np. o tym, ile się przy okazji nauczyli i jak zmieniły się ich priorytety.

Żeby to zauważyć musimy być uważni - nie patrzeć na sam cel, tylko obserwować wszystko dookoła nas i naszych bliskich na wszystkich etapach zmiany. Wiem, wiem, ludzie mówią "spróbuj być uważnym, jak masz pracę, dwoje dzieci i cały dom na głowie", ale to naprawdę jest możliwe chociaż trudne, bo wymaga od nas więcej energii. Trzeba słuchać i słyszeć, co mówią do nas inni. Ja mam pracę, naukę, dużo zwierząt i przynajmniej dwoje dzieci na co dzień - bo odwiedzają nas dzieci przyjaciół i znajomi dzieci - więc wiem, jak to jest. Dzięki uważności można dostrzec te nieoczywiste aspekty zmiany. Wiadomo, że najfajniej jest cieszyć się osiągniętym celem, ale te rzeczy po drodze do osiągnięcia celu też są bardzo ważne. Przy okazji poznajemy siebie w nowych warunkach. Widzimy, co nas motywuje i jak reagujemy na porażkę.

Ostatni rok to jedna wielka zmiana dla nas wszystkich.

A do tego działanie w kryzysie. To bardzo trudna sytuacja, wszyscy musimy się szybko nauczyć działać w nowej rzeczywistości, przy ograniczonych prawach, nie widujemy bliskich. Bunt nic nie daje. Bywa, że zmiany są tu traumatyczne, np. w przypadku śmierci bliskich czy bankructwa. Dochodzą pytania: "dlaczego to mnie spotkało?". I ogromny lęk. Covid to ogromna próba dla wszystkich. Musimy w tym być razem, wspierać się, przestrzegać zasad, choć to trudne, bo nie mamy nawet jak odreagowywać stresu, kiedy w każdym pokoju ktoś ma lekcje lub pracę. Musimy się przyzwyczaić i żyć – dziwnie – ale żyć, nauczyć się rozsądnie i ostrożnie działać w tej zmianie, bo tylko to nas posunie do przodu. Cieszmy się tym, co mamy, dbajmy o więzi i szczepmy się.