Przeczytaliśmy w Gazeta.pl prawie dwa tysiące stron poświęconych historii Polski. To były podręczniki, z których uczą się setki tysięcy uczennic i uczniów. Z tej lektury wyłoniła się osobliwa narracja o historii Polek: pozbawiona tła społecznego, traktująca kobiety jako ciekawostkę. Zebraliśmy te treści w publikację “Historia bez Polki” i chcemy się nią z Wami podzielić.
Schemat postępowania Polaków przez stulecia był jasny. Ilekroć władczyni Rzeczpospolitej usiłowała wykroić dla siebie pozycję polityczną i zyskać wpływy niezależne od męża, na szczytach władzy rozlegał się straszliwy rwetes. Ambitne monarchinie nazywano żmijami, wiedźmami, intrygantkami. Posłowie na sejm i najwyżsi urzędnicy zasiadający w senacie mieli jeden argument. Do znudzenia powtarzali, że damskie rządy stanowią zjawisko zupełnie obce polskiej kulturze, mentalności, tradycji politycznej. Kobiety nigdy przecież nie kierowały nad Wisłą nawą państwową. A przynajmniej nie w ich szowinistycznej wersji dziejów.
Poglądy promowane w XVI czy XVII stuleciu prowadziły nie tylko do zażartych protestów przeciwko silnym królowym, ale wręcz do wojen domowych. W 1537 roku dziesiątki tysięcy szlachciców, wezwanych na wyprawę przeciwko Mołdawii, obległy Lwów, gdzie przebywała rodzina królewska i ogłosiły rokosz. Był to bunt wymierzony wprost w monarchinię: Bonę Sforzę.
Pochodząca z Włoch królowa dzięki własnej zaradności zyskała wielkie wpływy polityczne, a talenty gospodarcze pozwoliły jej zgromadzić bajeczny majątek, mimo że do Polski przybyła z niemal pustymi rękoma. Żona Zygmunta Starego zyskała imponujący wpływ na męża i przejęła kontrolę nad aparatem władzy. Hamowała nadużycia elit, rewindykowała skradziony majątek należny dworowi, budowała materialne podstawy dla pozycji domu jagiellońskiego. W odpowiedzi szlachcice śpiewali o niej: "Bona ci dano na imię, a tyś złość wcielona. Chciwa, przewrotna, zła matka, zła żona!".
Obraza majestatu była oczywista, ale król nie chciał zaogniać konfliktu. Bunt prześmiewczo ochrzczono "wojną kokoszą" (od lwowskich kur, które wytępili rokoszanie, by się wyżywić). Udawano, że nie przyniósł skutku. Rzeczywistość wyglądała inaczej. W 1537 roku formalnie zakazano tak Bonie, jak i wszystkim przyszłym królowym dzierżenia dóbr ziemskich, gromadzenia majątku niezależnego od kontroli szlachty. Ogromnie ograniczono też ich swobodę polityczną.
Bona Sforza domena publiczna
W kolejnym stuleciu porównywalne ambicje wykazała Francuzka, Ludwika Maria Gonzaga. Żona dwóch kolejnych królów, a do tego dwóch rodzonych braci, Władysława IV i Jana Kazimierza Wazów, jeszcze jako panna dysponowała imponującą fortuną i zgodziła się pożyczyć ją na potrzeby przygotowań do wojny z Turcją. Przekazała Polakom 800 tysięcy złotych - w przeliczeniu: około 90 milionów w dzisiejszych pieniądzach. Skarb koronny nie był w stanie spłacić takiej kwoty, co zapewniło królowej stałe narzędzie wpływu na elity. Chwiejny, wyzuty z aspiracji charakter Jana Kazimierza sprawił z kolei, że nie bez podstaw opowiadano, iż monarchini wodziła męża za nos (albo raczej trąbę), niczym… "mały Etiopczyk słonia". Taką opinię podzielali także obcokrajowcy. Austriacki ambasador twierdził, że "na dworze panuje samowładnie królowa".
Poddani godzili się na to, ale tylko do momentu, gdy zaradność i nieustępliwość Ludwiki Marii były nieodzowne. W toku najstraszliwszej wojny w dziejach Polski - tak zwanego potopu szwedzkiego, na skutek którego nawet jedna trzecia mieszkańców kraju poniosła śmierć - monarchini osobiście wspierała obronę, opłacała oddziały, a podczas walk pod Warszawą szła nawet za armatami i kierowała ich ogniem. Pewien szlachcic z podziwem opowiadał, że właśnie ona "we dnie i w nocy animowała i pobudzała zdesperowanego męża i senatorów", którzy wkrótce po inwazji zdecydowali o ucieczce z kraju.
Komplementy ucichły, gdy tylko wojna zaczęła zmierzać ku korzystnemu rozwiązaniu, a królowa podjęła starania, by zreformować niewydolny, przepojony anarchią i skazany na kolejne krwawe kryzysy ustrój Rzeczpospolitej. W efekcie Ludwika Maria skończyła podobnie jak Bona. Krytykowano jej "kobiecych ministrów", szkodzących ojczyźnie. Samą panią i bohaterkę wojny szwedzkiej przyrównywano do rzymskiej intrygantki cesarzowej Agrypiny i do biblijnej "bezbożnej Jezabel, która nie upodobała sobie pokoju". "Niezdrowaś Ludwiko, Francuska Maryjo, w Polsce łaski niepełna, piekielna Harpijo!" - brzmiał typowy wierszyk z lat 60. XVII wieku. A więc z czasu, w którym przeciw planom królowej wzniecono zbrojną rebelię.
Ludwika Maria Gonzaga de Nevers (1611-1667) - królowa Polski, żona dwóch polskich królów: Władysława IV i Jana II Kazimierza Wikipedia Commons
Wszelkie radykalne projekty Ludwiki Marii upadły. A bojący się kolejnych samodzielnych kobiet szlachcice jeszcze zacieśnili kaftan bezpieczeństwa, odbierając królowym już niemal jakiekolwiek narzędzia wpływu. Skutki ich działań widać do dzisiaj. Czarna legenda Bony i Ludwiki Marii wciąż ma się doskonale. Obie te kobiety zajmują w polskiej tradycji miejsce obcych sekutnic, sączących jad do uszu mężów. To symptom o wiele szerszego problemu, obejmującego całe dzieje przedrozbiorowej Polski.
Wyjątkowo samodzielne i wyemancypowane władczynie kraju opluwano tak skutecznie, że do dzisiaj cieszą się jak najgorszą opinią. Wielu z nich nie otaczają zresztą nawet negatywne sądy. Sylwetki kluczowych kobiet niezwykle skutecznie wymazano z narodowej pamięci. Dobrą prasę mają tylko królowe bądź księżne o statusie świętych, zasłużone w decydującym stopniu dla Kościoła. Trwała fama otacza pobożną Jadwigę Andegaweńską. Polacy pamiętają też, że istniała postać taka jak Dobrawa, współodpowiedzialna za chrystianizację kraju. Na tym jednym szczególe powszechna świadomość się jednak kończy. Ciepło myślimy jeszcze co najwyżej o Marii Kazimierze, żonie Jana III Sobieskiego, albo o Barbarze Radziwiłłównie. Ale nie z uwagi na ich wizje polityczne czy jakiekolwiek zasługi, lecz miłosne listy i romansowe wątki z ich biografii.
Spośród przeszło czterdziestu kobiet, które u boku mężów lub w pojedynkę rządziły zjednoczoną Polską więcej niż 80 proc. skazano na zapomnienie. Skalę milczenia potwierdza projekt "Historia bez Polki". Z ustaleń jego autorów jasno wynika, że w oczach polskich edukatorów, twórców podręczników szkolnych, kobiety często nie zasługują nawet na imiona. Królowe występują jako "matki" lub "żony", w pojedynczych zdaniach. Zupełnie jakby ich wpływ na rodzime dzieje był żaden. To wniosek kompletnie fałszywy.
Wbrew naszym utartym, sarmackim opiniom, kobiece współrządy były Polakom znane od najdawniejszych czasów, a nawet stanowiły najbardziej tradycyjną formę polityki. To, z czym walczono w czasach nowożytnych, kilkaset lat wcześniej uchodziło niemalże za standard.
Już w dynastycznych legendach o prapoczątkach dynastii Piastów anonimowa matka Mieszka I występuje jako postać niezwykle znacząca i obdarzona niebagatelnymi wpływami. O przybyłej z Czech Dobrawie historycy piszą niechętnie, ale w średniowiecznych kronikach poświęcano jej znacznie więcej uwagi niż pierwszemu historycznemu władcy Polski. Prawdziwie rażące przykłady zaczynają się jednak od Ody Dytrykówny. Ostatnia żona Mieszka I owinęła sobie starzejącego się męża wokół palca, przekonała go do przekazania większości kraju w ręce jej synów, nie zaś starszego Bolesława Chrobrego, po czym najpewniej przez kilka lat rządziła w imieniu młodocianych potomków. O jej regencji zapomniano. Mało tego: cała sylwetka Ody została konsekwentnie wyskrobana z polskich źródeł, a istnienie władczyni nasi historycy odkryli dopiero w XVIII wieku, gdy zaczęli badać niemieckie kroniki.
Potężną partnerkę miał też Bolesław Chrobry. Opowiadano, że Emnilda wywierała na niego wprost niewyobrażalny wpływ, a "gładząc zacną pierś króla" była zdolna przekonać męża niemal do wszystkiego. Wydaje się, że nawet trwająca kilkanaście lat, niezwykle krwawa i wiekopomna wojna z Niemcami była po części efektem jej podszeptów. Potem na historii Polski wyraźne piętno odcisnęła Rycheza, żona Mieszka II Lamberta. To ona, jako siostrzenica cesarza, dała Piastom ideowe i genealogiczne podstawy pozwalające przywdziać królewską koronę. Sama Rycheza została też pierwszą koronowaną monarchinią kraju. Ale wiadomości o tym, że w 1025 roku doznała takiego samego wywyższenia, jak mąż i teść próżno szukać w podręcznikach. Najstarsza polska kronika zaświadcza jeszcze, że po śmierci Mieszka II Rycheza sprawowała w kraju (zapewne nieformalną) regencję w imieniu syna, mimo że ten był już osiemnastolatkiem. Potem zaś, gdy potężna rebelia zmiotła młodego księcia z tronu i zagroziła samemu istnieniu państwa, właśnie wysoko urodzona i świetnie ustosunkowana królowa zapewniła wojska oraz środki potrzebne dla odbicia i odbudowania Polski.
Podobne przykłady można mnożyć. Rycheza uratowała Polskę, z kolei równie zapomniana Salomea z Bergu doprowadziła do jej rozdarcia na kawałki. Druga żona Bolesława Krzywoustego przekonała księcia do wydania takiego testamentu, który zapewniłby jak najlepszą pozycję jej synom, nie zaś starszemu pasierbowi. W efekcie po 1138 roku doszło do osłabienia władzy zwierzchniej i okresu politycznych podziałów, znanego jako rozbicie dzielnicowe. W nauce trwają niekończące się debaty nad tym, czy rozłam był nieunikniony i czy jego skutki były (jak wynikałoby z tradycji) wyłącznie negatywne. O osobie, która w największym stopniu wpłynęła na kluczowe rozstrzygnięcie podręczniki jednak nie uczą.
Także historia ponowie zjednoczonego królestwa pełna jest rażących luk. Każdy kojarzy postać Władysława Łokietka, ale już sylwetka jego żony zupełnie wywietrzała Polakom z pamięci. A przecież ze źródeł jasno wynika, że królowa Jadwiga Kaliska była najbliższą doradczynią króla. Kierowała dworem pod jego nieobecność, monarcha natomiast darzył ją tak wielkim zaufaniem, że oddawał jej nawet swoją pieczęć, pozwalającą samodzielnie wydawać i sankcjonować dowolne decyzje.
Fałszywie postrzegamy nawet kluczowy moment przełomu, gdy dynastia Piastów straciła władzę nad Wisłą. W powszechnym przekonaniu Kazimierz Wielki, pozbawiony męskich potomków, zgodził się oddać tron Węgrom. Ale przecież tak nie było. Król przekazał władzę najbliższej osobie: swojej siostrze, królowej Węgier Elżbiecie Łokietkównie. Była to kobieta najpotężniejsza na kontynencie (bali się jej papieże i sam cesarz), a także najbogatsza w XIV wieku, jeśli nie w całej epoce - w podróż do Rzymu zabrała z sobą "kieszonkowe" w postaci siedmiu ton srebra i pięciu ton złota. Na króla Polski koronowano wprawdzie jej syna, Ludwika, ale od 1370 roku to Elżbieta sprawowała nad Wisłą faktyczną władzę. Była regentką i choć nie koronowano jej w Krakowie, tytułowała się polską królową.
Nie każdemu odpowiadały kobiece rządy, ale też nikt nie podważał ich legalności. Wkrótce na tron wyniesiono wnuczkę Elżbiety - Jadwigę Andegaweńską, będącą nawet nie królową, lecz królem. Uważano ją za pełnoprawną dziedziczkę, wręcz właścicielkę państwa polskiego. Gdy zmarła, Władysław Jagiełło był zmuszony poślubić inną potomkinię Piastów - wnuczkę Kazimierza Wielkiego, Annę Cylejską. Twierdzono, że tylko w ten sposób zachowa pełne, niekwestionowane prawa do tronu. Ponieważ sam długo nie mógł doczekać się synów, przyszłą panią przyrodzoną i królową okrzyknięto jego córkę, Jadwigę Jagiellonkę - kolejną postać, o której podręczniki milczą. Ale czy milczałyby też, gdyby była mężczyzną?
<<Reklama>> Ebook "Historia bez Polki" dostępny jest w Publio.pl >>