Agata z mężem bezskutecznie starała się o dziecko. Gdy podjęli decyzję o rozstaniu, coś ją tknęło i zrobiła test ciążowy. Wtedy zobaczyła dwie kreski.
Maja większość dorosłego życia spędziła z Jackiem. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Gdy przeżywali kryzys w małżeństwie, pomyślała, że może lekarstwem będzie drugie dziecko. Gdy dowiedziała się, że jest w trzeciej ciąży decyzję podjęła natychmiast. Już wiedziała, że kolejne potomstwo niczego w związku nie naprawi.
Dominika wciąż nie może do siebie dość po tym, gdy została została zgwałcona przez swojego pracodawcę. Zaszła z nim w ciążę. Mówi nam, że nie wyobrażała sobie urodzenia dziecka gwałciciela.
Agnieszka najpierw była zafascynowała delikatnością i wrażliwością Adama. Był od niej dużo starszy, głęboko religijny, miał rozległą wiedzę. Wkrótce się przyznał, że zrzucił habit zakonny. Coraz częściej pokazywał swoje drugie oblicze. Nadmiernej kontroli, obsesyjności na punkcie seksu, wybuchów gniewu i złości. Kobieta bała się o siebie, a gdy odkryła, że jest w ciąży, także o swoje dziecko.
Kobiety opowiadają o swoich doświadczeniach związanych z aborcją Connor Evans / shutterstock
Dominika, 34 lata
Mogę już o tym zdarzeniu normalnie opowiadać. [Nieprawda. Dominika trochę zaklina rzeczywistość. Głos jej drży]. Mam to przepracowane [Bardzo by chciała, żeby tak było. Co chwilę płacze]. Stawiam na rozwój zawodowy [Dominika ukończyła pedagogikę i trzy podyplomówki]. Teraz mam dobrą pracę. Moje życie prywatne nie istnieje.
To było sześć lat temu. Pracowałam w pubie jako barmanka. Do właściciela należała cała kamienica na rynku w Poznaniu. Na kilku piętrach prowadził elegancki hostel, na parterze mieściła się restauracja, a w piwnicy – pub. Tam właśnie pracowałam. Z racji tego, że kończyliśmy o różnych porach, często późno w nocy, mogliśmy nocować w pokojach służbowych na drugim piętrze.
Szef lubił skracać dystans z personelem, stawiał nam drinki, lubił się dobrze zabawić. Zakazy? Uważał, że jest ponad prawem. Już wtedy w Polsce obowiązywał zakaz palenia w lokalach. Nie u niego. W pubie można było palić. Nie zdziwiłam się więc, gdy pewnego dnia usłyszałam: Dominika, spróbuj samogonu. Sami pędziliśmy. Zrobił mi drinka i wypiłam. Zakręciło mi się w głowie. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Gdy się ocknęłam, był już na mnie. Ten wstrętny, obleśny facet z wielkim brzuchem i cuchnącym oddechem musiał dodać mi pigułkę gwałtu do drinka. Zgwałcił mnie.
Miałam wtedy 28 lat. Gdy zatrudniałam się u tego człowieka, myślałam, że to praca tylko na sezon, że znajdę lepszą pracę i szybko zapomnę o tym epizodzie. Mija szósty rok, a ja wciąż nie mogę się uwolnić od tych wspomnień.
Po fakcie zaczął mnie szantażować, że jeśli zgłoszę gwałt na policję, to naśle na mnie mafię. Wiedziałam, że ma takie powiązania. Widziałam przecież, kto przychodził do pubu. Wystraszyłam się, nie wiedziałam, co robić. Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Powiedziałam mu o tym i poprosiłam o pieniądze na zabieg.
– Wariatko, jeśli nie znikniesz, jeśli nie dasz mi spokoju – ktoś cię spotka w ciemnej uliczce. Chcesz tego? Naprawdę? Daj mi spokój – zaczął mi grozić.
Wtedy przypomniałam sobie, że w liceum przyjaźniłam się z synem szefa miejscowej mafii. – Dobrze, jeśli nie chcesz mi pomóc, pojedziemy do jego domu. Teraz! – rzuciłam.
Przestraszył się. Ale nie chciał dać mi pieniędzy. – Albo dasz mi kasę na aborcję, albo będziesz miał z ojcem mojego kumpla do czynienia. Wyrwałam od niego 600 euro.
Dzięki Bogu, że w tych trudnych chwilach był ze mną mój przyjaciel Marek. Gdyby nie on, pewnie bym umarła. To on zawiózł mnie do kliniki w Niemczech – tuż niedaleko granicy z Polską. 500 euro zapłaciłam za zabieg, 100 euro – za rozmowę z psychologiem, której tak naprawdę nie było. Była za to konsultacja z lekarzem, doktor przeprowadził wywiad, a potem otrzymałam specjalną bieliznę, w którą trzeba było się przebrać.
Położyli mnie w czteroosobowej sali. W pokoju same Polki, w tym siedemnastoletnia Kinga, która przyjechała z ojcem. To była taśma. Każdą z nas po kolei zabierano na salę operacyjną, dostałam głupiego jasia i obudziłam się już po. Zobaczyłam Kingę, która zaczęła się wybudzać i mówię do niej: Nie martw się, jesteśmy już po wszystkim – Dominika płacze.
– Gdy wracałam na tylnym siedzeniu auta, myślałam, że jeżeli to przeżyję, to znaczy, że mam żyć – mówi przez łzy.
Przyjaźń z synem gangstera traktowałam jako błąd młodości, a okazało się, że to właśnie dzięki niemu nie urodziłam dziecka gwałciciela.
Gwałt, ciąża, straszenie mafią, aborcja. Rozsypałam się po tym wszystkim. Poszłam na terapię poznawczo-behawioralną, dwa lata chodziłam do psychologa. Gdyby nie terapia, toby mnie zmiotło.
W żadnym z dostępnych podręczników diagnostycznych (ICD-10, DSM-5) nie figuruje syndrom postaborcyjny - mówi psychoteraputka Justyna Dąbrowska fizkes / shutterstock
Agata, 35 lat
Z Wojtkiem znałam się jeszcze z liceum, chodziliśmy do jednej klasy. Zaiskrzyło między nami dopiero później. Miałam wtedy 26 lat. Myślałam, że jesteśmy dla siebie stworzeni, a ja złapałam Pana Boga za nogi. Ślub wzięliśmy po dwóch latach spotykania się. I niemal natychmiast zaczęliśmy starać się o dziecko. Niestety nasze próby kończyły się fiaskiem. Kupowałam kolejne testy ciążowe, na których wciąż niezmiennie pokazywała się jedna kreska. I tak przez pierwsze pół roku.
A ja zaczęłam odkrywać, jak bardzo mój mąż jest skupiony na sobie, jak niewiele wnosi do relacji i wspólnego życia, przestałam się starać, robić za dwoje, podejmować inicjatywy. Zaczęłam dawać tyle, ile on. Zaczęło coraz bardziej do mnie docierać, że nie mogę, nie chcę mieć z nim dziecka, bo sam jest jak takie duże dziecko.
Kochaliśmy się coraz rzadziej, choć nadal bez żadnego zabezpieczenia, bo uznałam, że skoro po tylu próbach się nie udało, to ciąża nam nie grozi. Byliśmy już po pierwszej rozmowie na temat rozstania. I nagle zdałam sobie sprawę, że spóźnia mi się dość długo okres. Często miałam różne wahania długości cyklu, nieregularne miesiączki, myślałam, że to kolejna taka sytuacja. Wprawdzie bolał mnie brzuch, ale myślałam, że są to typowe objawy przed miesiączką.
W końcu stwierdziłam, że tyle czekałam, krwawienia nie ma, robię test. I wtedy zobaczyłam dwie kreski. To był cios. Tak jak jeszcze niedawno przez pół roku czekałam niecierpliwie na ten widok, zrobiłam 10 czy 15 testów, po których przeżywałam rozczarowanie, tak teraz ogarnęło mnie przerażenie, ale też pewność. Wiedziałam, że chcę tę ciążę usunąć. Później zrobiłam jeszcze test z krwi i okazało się, że jestem w siódmym tygodniu.
Zrobiłam test rano, siedziałam w toalecie i zastanawiałam się, czy powiedzieć o tym mężowi, czy nie. W końcu uznałam, że jestem mu to winna.
- Wojtek, jestem w ciąży. Ale nie urodzę tego dziecka. Zobacz, co się między nami dzieje. Dla nas nie ma przyszłości i dla tego dziecka też nie. Usunę ciążę – powiedziałam.
– Dajmy sobie jeszcze tydzień. Zastanów się – poprosił mąż. – Chciałbym mieć to dziecko, ale twoja decyzja jest ostateczna.
Wtedy byłam bardzo zdeterminowana. Dla mnie ten płód był pasożytem, którego za wszelką cenę muszę się pozbyć. Działałam bardzo metodycznie. Oczywiście na początku był stres i strach. Ale nie miałam żadnych wątpliwości, wiedziałam, że muszę to zrobić. Przez stronę organizacji kobiecej zamówiłam tabletki.
Trzeba było na nie trochę poczekać. Nieco się denerwowałam, bo kończył mi się już trzeci miesiąc, więc był to graniczny moment na taki zabieg. W końcu w czwartek wyjęłam ze skrzynki awizo, w piątek rano odebrałam przesyłkę. Jeszcze w ten sam dzień wzięłam pierwszą pigułkę i pojechałam do pracy. W sobotę rano zdążyłam pojechać na bazarek, zrobiłam zakupy, wzięłam pozostałe pigułki i wtedy się zaczęło. Ból był nie do zniesienia. Wyczytałam w ulotce, że można wziąć proszek przeciwbólowy, ale akurat miałam w domu leki rozkurczowe. Wzięłam więc taką tabletkę i poczułam ulgę.
Po czym wpadłam w panikę, że być może zaprzepaściłam całą akcję, bo przecież żeby pozbyć się płodu, muszę mieć skurcze. I kiedy wstałam, żeby przeczytać w ulotce, co zrobić w podobnej sytuacji – poczułam, że ze mnie leci. Weszłam do toalety, usiadłam na WC i zaczęłam łapać, to, co ze mnie wylatywało. Musiałam mieć pewność, że wszystko ze mnie wyszło.
Mąż był w tym czasie w salonie na kanapie. Od pół roku nie spaliśmy w jednym pokoju. Ja w sypialni, on w pokoju dziennym.
- Już po wszystkim – powiedziałam. – Jestem głodna. A ty?
Nic nie powiedział. Nie było żadnej reakcji. Pamiętam, że jedliśmy chałkę z masłem, którą kupiłam wcześnie rano. To było w sierpniu. Na początku września się wyprowadził.
Wtedy czułam ulgę. Nie rozpamiętywałam tego, nie zastanawiałam się, nie było żalu. To przyszło później. Dopiero dwa, trzy lata później zaczęła do mnie dochodzić waga tej decyzji. Pewnie gdybym była w podobnej sytuacji, zrobiłabym to samo, ale zaczęłam na nią patrzeć jak na totalną niesprawiedliwość. Kiedy marzyłam o tym, żeby zajść w ciążę i stać się mamą – wciąż mnie to omijało. Gdy podjęliśmy decyzję, że rozstajemy się i porzucamy myśl o dziecku – wtedy to na mnie spadło.
Coraz częściej odczuwam żal, że tak się stało. To były moje geny. Jakaś część mnie, która nie żyje, a mogłaby. Córka miałaby teraz pięć lat.
Każda kobieta przeżywa aborcję inaczej fizkes / shutterstock
Maja, 43 lata
W Glasgow mieszkam już dwadzieścia lat. Przyjechałam tu za mężem Jackiem. Jesteśmy razem już 23 lata. Jest ode mnie starszy o rok. Gdy jako szesnastolatka wypatrzyłam go na dyskotece, wiedziałam: mój ci on. Jacek wychowywany był przez samotną matkę, nie znał ojca. Ja, córka głuchych rodziców, byłam ich pośredniczką w kontakcie ze światem zewnętrznym, pomocniczką, wsparciem.
Gdy zamieszkaliśmy z Jackiem w Glasgow, na początku układało nam się dość dobrze. Mieliśmy pracę, fajnych znajomych, mogliśmy wreszcie cieszyć się życiem. Gdy zaszłam w ciążę i w wieku 24 lat urodziłam córeczkę, mąż zaczął się ode mnie odsuwać. A może to ja byłam zbyt pochłonięta opieką nad Laurą? Myślę, że wtedy nie dojrzałam jeszcze do macierzyństwa. Dopadły mnie obowiązki dnia codziennego. Nasze małżeństwo zaczynało stawać się byle jakie. I tak minęło nam jedenaście lat. Uczepiłam się myśli, że może drugie dziecko uratuje nasz związek. Wymyśliłam sobie, że jak urodzi się drugie dziecko, to będzie lepiej. Syn urodził się w marcu 2012 roku. Między nami było tylko gorzej. Mąż się wycofał, w ogóle się nie dogadywaliśmy, przestał wspomagać finansowo dom i rodzinę. Ze wszystkim musiałam radzić sobie sama. Jacek był wprawdzie w domu, ale jakby go nie było.
We wrześniu okazało się, że jestem znowu w ciąży. Z racji tego, że karmiłam synka piersią, ginekolog przypisał mi tabletki antykoncepcyjne. Zapomniałam wziąć jedną pigułkę i stało się.
Pomyślałam, że nie chcę przez to wszystko przechodzić kolejny raz. Wiedziałam już, że dziecko niczego nie naprawi w naszym związku. Wiedziałam też, co od niego usłyszę, że wychowamy kolejne dziecko, że damy radę, tak jak do tej pory. Tylko że to wszystko było na mojej głowie, to ja dawałam radę, zajmowałam się domem, płaciłam rachunki i kombinowałam, skąd wziąć na to wszystko pieniądze, bo Jacek był wtedy bezrobotny i miał wszystko w nosie.
Powiedziałam mu, że jestem w ciąży, w ósmym tygodniu, i nie urodzę kolejnego dziecka. Jeszcze tego samego dnia umówiłam się do ginekologa, żeby poprosić o skierowanie na aborcję. Lekarz zaczął mnie pytać, dlaczego podjęłam taką decyzję.
- Nie nadajemy się na rodziców trzeciego dziecka - powiedziałam. - Z dwójką mam już duży problem. Macierzyństwo powinno być przyjemnością, a nie jakimś strasznym obowiązkiem. Nie czuję się na siłach, żeby mieć trójkę dzieci – wyznałam zgodnie z prawdą.
Lekarz wypisał mi skierowanie, zadzwoniłam pod wskazany numer do kliniki aborcyjnej. Termin wizyty wyznaczono mi już na następny dzień. Na miejscu czekała na mnie pielęgniarka i psycholog, który pytał mnie, czy jestem pewna swojej decyzji. Jeszcze tego samego dnia zrobiono mi badanie USG i umówiono mnie na zabieg następnego dnia rano.
Gdy przyjechałam następnego dnia, skierowano mnie do mniejszego pomieszczenia z sześcioma leżankami. Kazano mi nałożyć piżamkę i papucie. Każda kobieta miała zająć swoje miejsce, zrelaksować się i czekać na swoją kolej. Byłam trzecia w kolejce. Wywołali jedną z nas. Blondynka wstała i znikła na 10-15 minut i po chwili, jeszcze trochę bezwładną, posadzono na leżance. Obok niej postawiono herbatę i ciasteczko i poprosili kolejną pacjentkę.
I potem przyszła moja kolej. Kazali mi odliczać od dziesięciu do zera. Chwila moment i już byłam na zewnątrz. Gdy się obudziłam, na mnie też czekała herbata z ciasteczkiem. Dostałam polecenie, żeby posiedzieć jeszcze w klinice około pół godziny, zamówiono mi taksówkę i wróciłam do domu.
Jeszcze tego samego dnia musiałam odebrać córkę ze szkoły. Stałam przed szkołą, czekałam na Laurę i wtedy zadzwonił mój telefon. Dzwoniła do mnie moja dobra koleżanka, która powiedziała mi, że jest w szpitalu, bo właśnie rodzi. Pomyślałam sobie, że daty urodzin jej syna nie zapomnę do końca życia.
Nigdy nie zastanawiałam się, czy żałuję czy nie żałuję aborcji. Choć miewałam różne myśli. U mojego synka zdiagnozowano spektrum autyzmu. Dwa lata po aborcji zaczęłam się zastanawiać, czy trzecie dziecko w rodzinie nie wspomogłoby jego rozwoju. Kilka lat później podobną diagnozę usłyszała moja córka. Wtedy już pozbyłam się wszelkich wątpliwości, bo istniało większe prawdopodobieństwo, że to trzecie dziecko też mogło cierpieć na tę przypadłość.
Z mężem ostatecznie się rozstałam. Wcześniej nie miałam odwagi, żeby zakończyć ten związek. Jeszcze przed urodzeniem synka - mojego męża ogarnęła jakaś apatia, marazm, brak energii życiowej. Mówiłam, żeby poszedł do psychiatry, ale odmówił, nie chciał, nie szukał pracy, był na moim utrzymaniu. To się nasilało, aż w końcu podjęłam decyzję, że mam dość. Mieszka niedaleko nas, mówi, że chce być blisko rodziny, ale dzieci odwiedza raz w miesiącu.
Moje ciało, moja decyzja - jedno z haseł podczas protestów po ogłoszeniu orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego Grand Warszawski / shutterstock
Bałam się tego człowieka i pewnie bałabym się o dziecko
Agnieszka, 23 lata
Adam był dużo starszy do mnie. Miał 37 lat. Ujmowała mnie jego dobroć, wrażliwość, rozległa wiedza. Wkrótce wyznał mi, że był w zakonie. Zrzucił habit. Coraz częściej pokazywał mi swoją drugą twarz. Różne sytuacje sprawiały, że zaczęła mi się zapalać czerwona lampka. Plątał się w opowieściach o przeszłości. Raz mówił, że jest po rozwodzie i ma dwójkę dzieci i widuje się z nimi we wtorki, po czym jakby nigdy nic szedł w ten dzień do kina na film dla dorosłych, nie dla dzieci. Kilka razy wyrwało mu się, że widział je z dystansu. Pod szkołą. Dlaczego je śledził? Obserwował? A nie mógł się z nimi spotkać i z nimi porozmawiać? Jego była żona przeniosła się do Grudziądza z Krakowa. Przyjechał za nią. I kolejna niepokojąca myśl. Dlaczego dla byłej partnerki zmienia swoje życie? Rzuca wszystko i jedzie do jakiejś dziury?
I jeszcze ten seks. Na początku czułam się dowartościowana. Ktoś uznał, że jestem piękna, seksowna, atrakcyjna, ale gdy po roku wciąż po przyjściu do domu rzucał się na mnie i wymuszał zbliżenia, uznałam, że coś jest tu nie tak. Czułam się coraz bardziej niekomfortowo w tej relacji. Zaczęłam dociekać, dlaczego zrzucił habit. Nie chciał rozmawiać. Wyrwało mu się, że nagle spodobała mu się jakaś kobieta i uległ potrzebom cielesnym, których nie potrafił opanować. Nie, to nie była jego była żona. Myślałam, że trafił mi się uczciwy człowiek, który chce żyć w prawdzie i przyznać się, że życie w celibacie nie jest dla niego, a nie prowadzić podwójne grzeszne życie, ale miałam wrażenie, że u niego seks stał się obsesją, a ja czułam się jak przedmiot seksualny, pozbawiony rozumu.
Gdy jeszcze usłyszałam, że po co mi studia, że powinnam je rzucić i zatrudnić się w jego firmie jako sekretarka (prowadził jednoosobową firmę), to jakiś wewnętrzny głos zaczął we mnie krzyczeć: uciekaj.
Mniej więcej po 16 miesiącach znajomości odkryłam, że spóźnia mi się miesiączka. Test tylko potwierdził moje obawy. To był szósty tydzień. Wszystko we mnie krzyczało, że nie chcę tego dziecka, nie z tym człowiekiem. Nie chciałam utrzymywać z nim żadnych kontaktów, chciałam wymazać go ze swojego życia. Bez wahania podjęłam decyzję o aborcji. Tabletki zamówiłam przez stronęorganizacji kobiecej. Z niecierpliwością czekałam na przesyłkę.
Cała akcja trwała szybko. Straciłam wprawdzie dużo krwi, ale ból odczuwałam taki, jak przy zwykłej miesiączce, a potem ogromną ulgę. Po wszystkim nie miałam żadnych wątpliwości. To była jedna z najlepszych decyzji mojego życia.
Dwa lata później spotkałam mojego obecnego męża – Tomka. Jestem w ciąży. W szóstym miesiącu. I jestem przeszczęśliwa.
Agata: Chodzę na protesty Strajku Kobiet, ale nie zgadzam się z hasłem, że aborcja jest OK. Dopiero parę lat później zaczęła dochodzić do mnie waga tej decyzji. To hasło sugeruje, że decyzja o aborcji jest lekka, łatwa i przyjemna, typu: jaką dziś kieckę założę, a to nieprawda. Ludzie mają różną konstrukcję psychiczną. Wydaje mi się, że dla kobiety jest to zawsze bardzo głębokie przeżycie.
Jestem za wyborem. Powinnyśmy mieć takie prawo i każda z nas powinna mieć możliwość decydowania według własnego sumienia. To ja ponoszę konsekwencje i odpowiedzialność za to, jaką decyzję podjęłam.
Dominika: Funkcjonuję. Żyję. Stawiam na rozwój zawodowy. Odpuszczam sobie relacje damsko-męskie. Nie mam partnera i nie potrafię się odnaleźć w związkach. Mam paranoiczne myśli, jeśli chodzi o mężczyzn. Nie ufam im. Jeśli ktoś za bardzo próbuje się do mnie zbliżyć, uciekam. Mam psa.
Jestem bardzo wdzięczna Markowi, że był wtedy ze mną i pojechał ze mną do Niemiec. Oprócz Marka i psychoterapeutki o tym, co mnie spotkało, wie jeszcze moja przyjaciółka. Raz chciałam powiedzieć mamie. Ale w końcu tego nie zrobiłam. Bałam się, że tego nie uniesie, że to będzie dla niej zbyt dużo.
Maja: Nie żałuję swojej decyzji. Nie zastanawiam się, czy urodziłabym syna czy córkę. Nie myślę, ile miałoby teraz lat. Nie miewam z tego powodu koszmarów. Dla mnie to była po prostu ciąża. Czytam w internecie o kobietach, które przeżywają traumy z powodu swoich aborcji, ale chcę powiedzieć, że są też takie, które nie miewają z tego powodu wyrzutów sumienia. To był mój wybór i decyzję podjęłam w pełni świadomie.
Agnieszka: Zdecydowałam się na opowiedzenie mojej historii, żeby ostrzec inne dziewczyny przed przemocowymi mężczyznami. Zacieśnianie kontroli, ograniczanie znajomości, sugestia o rezygnacji z ambicji – czułam się w tamtym związku strasznie zahukana. Jeszcze teraz czuję ciarki na samą myśl, że mogłam się zafascynować kimś takim. Życie pokazuje, że popełniłam słuszną decyzję. Nie mogę się doczekać przyjścia na świat Helenki.
Justyna Dąbrowska, psychoteraputka: W żadnym z dostępnych podręczników diagnostycznych (ICD-10, DSM-5) nie figuruje taki syndrom. Przez "syndrom" rozumiemy "zespół objawów charakterystycznych dla jakiejś choroby", tymczasem kobiety czują się po zabiegu aborcji bardzo różnie, zarówno w perspektywie krótko-, jak i długoterminowej. Określenie "syndrom postaborcyjny" sugeruje, że po aborcji występuje jakiś określony zespół objawów i że świadczą one o patologii. Doświadczenie kliniczne ani badania tego nie potwierdzają.
Z opisu nie domyślimy się, dlaczego ludzie czują się tak, jak się czują. Mogłybyśmy się tego dowiedzieć dopiero po wnikliwej i to pewnie niejednej rozmowie z każdą z tych kobiet. I pewnie każda z nich znalazłaby inne rozumienie swojego samopoczucia. To, jak się czujemy i co myślimy, zależy od wielu czynników, zarówno wewnątrz-, jak i zewnątrzpsychicznych. Jedne i drugie są równie istotne - zarówno to, jaki sens w naszym życiu wewnętrznym nadajemy rozmaitym decyzjom, jak i to, z jakimi reakcjami się spotkały, czym skutkowały. Pytanie: "dlaczego czuję się tak, jak się czuję?" może znaleźć odpowiedź na przykład w terapii, w której pokaże się złożoność różnych czynników. Myślę też, że nie bez znaczenia jest też obecna debata na temat aborcji. Domyślam się, że informowanie o "syndromie postaborcyjnym" ma służyć dyscyplinowaniu kobiet, straszeniu ich, że jeśli podejmą decyzję, to na pewno spotkają się z dalekosiężnymi i negatywnymi konsekwencjami zdrowotnymi.
Reakcje kobiet na zabieg przerwania ciąży są bardzo różne – od ulgi, przez uczucia mieszane i ambiwalencję, po żal, poczucie straty. Sądzę, że warto mówić na ten temat, opierając się na faktach, czyli na tym, że kobiety przerywają ciążę. Jeśli chcemy, aby miało to miejsce jak najrzadziej, to wiadomo, co sprzyja redukcji liczby zabiegów: edukacja seksualna. Również chłopców, którzy na równi z dziewczynkami, dowiadują się jak zapobiegać zajściu w ciążę i powinni brać za to odpowiedzialność. Poza tym podczas zajęć omawiany jest dostęp do środków antykoncepcyjnych, do opieki ginekologicznej, prowadzona jest otwarta komunikacja na temat seksualności.
Obowiązuje mnie zasada poufności, więc nie mogę i nie chcę opowiadać o konkretnych kobietach. Mogę powiedzieć, że cieszę się, że przychodzą do mnie i możemy o tym otwarcie rozmawiać zarówno przed decyzją, jak i po niej. Rozmowa przekracza poczucie samotności i napiętnowania, pozwala się rozeznać we własnych motywach. Czasem słyszę, że jestem pierwszą osobą, z którą kobieta mogła spokojnie i otwarcie rozmawiać, nie czując się oceniana czy piętnowana. Spokojna rozmowa pozwala podjąć bardziej świadomą decyzję lub omówić decyzję już podjętą i zrozumieć własne myśli i uczucia na ten temat.
Nie znam badań na ten temat. Myślę, że naprawdę bardzo dużo zależy od konkretnej kobiety. Mogę sobie wyobrazić, że jeśli przerwanie ciąży odbywa się na początkowym etapie i jest prowadzone farmakologicznie, to nieco przypomina menstruację, czyli coś, z czym kobieta jest oswojona. Zresztą kiedyś, kiedy nie było dostępnych czułych testów ciążowych i ciąża nie była wykrywalna na tak wczesnym etapie jak dziś, kobiety roniły bez świadomości tego procesu, myśląc, że "okres się spóźnia". Łyżeczkowanie jamy macicy to już procedura szpitalna, ingerencja w ciało, poddanie się znieczuleniu. Choć znam kobiety, dla których fakt przejścia przez to doświadczenie w narkozie był czynnikiem kojącym.
Rzeczywiście nie ma badań, które w jednoznaczny sposób udowadniałyby istnienie "instynktu macierzyńskiego" rozumianego jako popęd do macierzyństwa czy wdrukowaną "instrukcję obsługi dziecka". Myślę, że w tej sprawie trudno jest oddzielić czynniki wewnątrzpsychiczne od kulturowych. W naszej kulturze wciąż bardzo silny jest pogląd, że kobieta dopiero wtedy staje się "dorosła", kiedy zostaje matką, a kobieta, która matką nie chce zostać, bywa postrzegana jako niepełna lub z jakimś "defektem". Tymczasem wiemy dobrze, zarówno z badań, z historii, jak i z doświadczenia, że bezdzietne kobiety nierzadko czują się spełnione, "matkując" niekoniecznie własnym dzieciom, lecz innym ludziom lub sprawom. "Matkowanie" rozumiem szeroko, jako troskę, chęć dawania czegoś z siebie światu – przyrodzie, sztuce czy wspólnocie.
Justyna Dąbrowska to absolwentka psychologii na Uniwersytecie Warszawskim, certyfikowana psychoterapeutka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego oraz Europejskiego Stowarzyszenia Psychoterapii. Pracuje w warszawskim Laboratorium Psychoedukacji. W psychoterapii okołoporodowej szkoliła się w Anna Freud Centre w Londynie. Założycielka i wieloletnia redaktorka naczelna miesięcznika "Dziecko". Jako autorka wydała między innymi "Matkę młodej matki", "Nie ma się czego bać" oraz "Miłość jest warta starania". Laureatka nagrody im. Barbary Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy.
*Elisabeth Badinter - francuska myślicielka, feministka, historyczka i filozofka. Zajmuje się historią kobiet, macierzyństwa, relacją dziecka i matki, ale też sytuacją mężczyzny, filozofią rodziny. Jest autorką książek "Historia miłości macierzyńskiej", "Fałszywa ścieżka", "XY tożsamość mężczyzny" i "Konflikt Kobieta i matka".
*Imiona bohaterów i niektóre szczegóły na prośbę rozmówczyń zostały zmienione.
Przemoc domowa - szukasz pomocy?
Doświadczasz przemocy domowej? Szukasz pomocy? Możesz zgłosić się na przykład do Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie "Niebieska Linia". Poradnia Telefoniczna "Niebieskiej Linii" czynna jest codziennie od 12 do 18 pod numerem tel. 22 668-70-00. Więcej informacji znajdziesz na tej stronie: http://www.niebieskalinia.pl/
Jeśli Twoje życie jest zagrożone, dzwoń na numer alarmowy 112.