Maja Staśko, aktywistka i dziennikarka: Mam bardzo dość, ale te medialne afery są dla mnie czasem oddechem. Oczywiście nie mogę udawać, że ten hejt na mnie nie wpływa, bo wpływa dość mocno – to jednak przemoc. Tylko z drugiej strony codziennie wspieram osoby, od których słyszę traumatyczne historie. Mierzę się z bezsilnością, z indolencją państwa i jego struktur. Kiedy później wychodzi jakaś internetowa afera o jedno zdanie wyrwane z kontekstu, myślę sobie: serio? Sprawy, które są naprawdę ważne, są ciche: nie klikają się, nie sprzedają, nikogo nie interesują.
To bardzo przykre. Głównie zajmuję się problemami społecznymi, wspieraniem osób w trudnych sytuacjach życiowych, a jakimś clue mojej rozpoznawalności jest fakt, że Anna Lewandowska chciała mnie pozwać na 50 tys. złotych. Tak, to skandal i warto go nagłaśniać, bo to rodzaj przemocy ekonomicznej, ale są ważniejsze rzeczy.
Zajmowanie się znanymi nazwiskami nic nie zmienia. Ciągle skupiamy się na gwiazdach, na ciałach, na tym, czy makijaż jest dobrze nałożony, nie na zwykłych ludziach. A są osoby, które nie mają gdzie mieszkać, muszą żyć pod jednym dachem ze swoimi oprawcami, straciły pracę. To są prawdziwe problemy, które dotyczą większości Polaków. W przeciwieństwie do problemów, które z całym szacunkiem, mają Lewandowscy.
Kiedy moje nazwisko zaczyna trendować, pojawiają się nagłówki typu: "Kim jest Maja Staśko, która robi afery absolutnie ze wszystkimi?". Bawi mnie to. Nie zajmuję się robieniem afer nawet w 10 procentach swojej działalności. Wrzucam tweeta, ktoś się oburzy na tego tweeta, ja mu odpiszę i mamy wielką awanturę. Nie zajmuje mnie to jakoś szczególnie.
Nie można powiedzieć, że zasłynęłam swoimi zdjęciami. Nie można powiedzieć, że jestem znana z tego, że jestem znana, ani że mam bogatych rodziców. Ale mimo że zajmuję się zupełnie innymi rzeczami, napisałam dwie książki, trzy spektakle itd., te przepychanki z celebrytami pojawiają się na pierwszym miejscu. Łatwo wejść do mainstreamu i stać się rozpoznawalnym, ale trudno przekuć tę rozpoznawalność na realne działanie na rzecz osób.
To, że jestem co jakiś czas widoczna, sprawia, że za każdym razem dostaję więcej wiadomości, więcej próśb o pomoc. Wtedy myślę sobie: okej, wystawiłam się na hejt i nie było przyjemnie, ale było warto. Tylko to, że dzięki temu dużo osób otrzymało wsparcie, nie jest widoczne.
Zaczęło się od tego, że w ramach #MeToo sama opowiedziałam o przemocy, której doświadczyłam. Później pisałam więcej artykułów wokół tego tematu i coraz więcej osób się do mnie zgłaszało. To nie była decyzja. Jak ktoś do ciebie dzwoni i płacząc w słuchawkę, mówi: "słuchaj, potrzebuję pomocy", nie zastanawiasz się nad tym, czy chcesz to robić. Po prostu pomagasz. Jednej osobie pomogłam, ona poleciła mnie komuś innemu, pomogłam kolejnej. I tak od 4 lat. Na początku dużo czytałam, uczyłam się, jak działają te mechanizmy, ale to nie było tak, że zapisałam się do jakiejś organizacji i stwierdziłam, że to mój plan na życie.
Teraz zazwyczaj staram się być 24 godziny dostępna na Instagramie, żeby szybko odpowiadać. Są czasami sytuacje, w których liczy się czas: np. pisząca do mnie osoba siedzi w łazience po tym, jak doświadczyła gwałtu. Jest poczucie presji, np. jak ja nie zareaguję, to gwałciciel nie zostanie skazany. Albo ona nie dostanie wsparcia.
Trudno powiedzieć. Jak są takie medialne sprawy, zgłasza się więcej osób, nawet kilkadziesiąt. Jednocześnie dostaję więcej wiadomości od hejterów, które muszę czytać. Nie mogę sobie zrobić tak, że na ten czas wyłączam telefon. Na co dzień załatwiam raczej kilkanaście spraw, przy czym niektóre nie wymagają aż tak dużego zaangażowania. Przykładowo wystarczy podać komuś numer telefonu do bezpłatnego prawnika. Zdarza się też, że ktoś potrzebuje pomocy finansowej.
Kilka dni temu napisała do mnie osoba, że jest strasznie głodna i że końca tygodnia nie ma żadnych pieniędzy. Przelałam jej szybko 200 zł, bo Patronite mi na to pozwala. Kiedy nie miałam stabilnej sytuacji, pozwalał mi przeżyć, a teraz wykorzystuję go na pomoc innym. Jestem strasznie szczęśliwa, że już nie jestem zupełnie bezsilna.
Nie mam. Jeszcze przed pandemią, kiedy trzeba było gdzieś jechać i coś załatwiać, można powiedzieć, że miałam czas dla siebie np. w tramwaju. Spotykałam się czasem ze znajomymi, było zupełnie inaczej. Ale teraz... jeszcze nigdy nie pomogłam tylu osobom, co teraz. Dlatego że siedzę w zamknięciu. Mogę działać przez całą dobę. Ze znajomymi nie widziałam się prawie rok. Z innymi ludźmi (poza rodziną) też nie. To frustrujące. Myślę, że przekułam tę frustrację w działanie online. Jestem cały czas na łączach. W każdej chwili można do mnie zadzwonić, zwrócić się. Pomagam w ciągu dnia, pomagam nocą. Czasem wieczorami mama każe mi odpocząć, bo ja sama nie pozwoliłabym na taki luksus. Całkowicie wyzbyłam się życia poza swoją działalnością.
Przede wszystkim mama. Mieszkam z nią i mamy bardzo dobry kontakt. Bardzo się cieszę, że ta pandemia przyłapała nas zamknięte we dwie i od roku mieszkamy razem. Jesteśmy dla siebie wzajemnym wsparciem, bo mama mierzy się z zaburzeniami odżywiania. Staram się sprawić, żeby czuła, że jestem obok i może na mnie liczyć. Poza tym też dużo osób wspiera mnie w internecie. Niby te relacje online nie są pełnowartościowe, zupełnie inaczej przebiegają niż te offline, ale to mi dużo daje. Jak mam masowe ataki hejterów, dostaję też mnóstwo wiadomości, że wszystko będzie okej. To napędza mnie do działania. Tak samo jak wiadomości, że jakaś nastolatka zrozumiała, że te przekazy medialne dotyczące ciała są szkodliwe albo że przemoc, której doświadczyła nie była jej winą. To najradośniejsze momenty, bo widzę: to działa.
Ja też nie. Jestem wycieńczona. Kiedyś pomaganie dawało mi dużo przyjemności i myślałam: "ale super, coraz więcej się udaje". Teraz patrzę na te wiadomości i pojawiają się kolejne, a ja tylko myślę: "Jezu, muszę na to wszystko odpowiedzieć i się tym zająć". Czasami po prostu brakuje mi sił.
Moje działanie jest już zautomatyzowane: po prostu to robię, bo robię to od czterech lat. I to mnie chroni przed tym, żeby doszczętnie się rozwalić. Nie wiem, co będzie dalej. Mam możliwości i kompetencje, żeby działać, a jednocześnie już sama nie czuję, że dam radę. Jak sobie wyobrażam, że za dwa lata będę wciąż to robić, pojawia się ciężar w klatce piersiowej i myślę: ja już podziękuję za tę rozrywkę.
Codzienne konfrontowanie się z taką liczbą traum, tragedii i różnych emocji, bardzo na mnie wpływa. Tak samo jak hejt, który czytam. Mogę się z niego śmiać, mogę udostępniać i pokazywać, że ja przejmuję kontrolę, ale to jest przemoc. Ona może wywołać efekty długoterminowe, nawet po kilku latach. Teraz wytrzymuję, ale nie wiem, jakie konsekwencje będzie to miało dla mnie za chwilę. Żadna osoba nie powinna być wystawiona na taki ogrom krzywd. To powinno być systemowo rozłożone na kilkadziesiąt osób, nie jedną, która wyręcza państwo. Widziałam wiele osób, które pomagały razem ze mną i się wspierałyśmy, rozmawiałyśmy o tym. A później odpadały: jedna po drugiej.
Gdybym przeżywała, nie byłoby źle. Niestety mam bardzo zablokowane te emocje.
Nie. Czasem mam łzy w oczach, kiedy osoby, z którymi rozmawiam, płaczą. Wydaje mi się, że cały czas próbuję wyprzeć te wszystkie rzeczy przez dalsze działanie. Zamiast zatrzymać się na chwilę i dać sobie spokój np. w trakcie kąpieli, wolę robić kolejne stories albo szykować kolejny post, albo pomagać kolejnej osobie. Skupiam się na działaniu, żeby nie zobaczyć, co pozostało z tego wszystkiego we mnie.
Za 10 lat Polska będzie feministyczna i bezpieczna. Słowem kluczem jest dla mnie teraz: bezpieczna. Dla wszystkich osób. Chciałabym, żeby mogły wieczorem iść ulicą bez gazu pieprzowego w dłoni, żeby mogły iść trzymając się za ręce, nawet jeśli nie są osobami różnopłciowymi, żeby nie musiały się bać, że nie będą miały gdzie mieszkać i czuły się bezpiecznie w swoim własnym mieszkaniu, ale też w swoich miejscach pracy. Jeśli chodzi o zarobki, żeby wiedziały, że do końca miesiąca będą miały na swoim koncie pensję. To wszystko są oczywiste sprawy. Głupie jak na marzenia, ale niestety to wciąż są problemy.