Łagry były radzieckimi obozami koncentracyjnymi i obozami pracy przymusowej. Powstały już w Rosji bolszewickiej (w 1918 roku) i były kontynuowane także w ZSRR do około 1987 roku. Do obozów trafiali wszyscy więźniowie - bez względu na ich wiek, płeć, rasę czy stanowisko. Byli oni zmuszani do pracy ponad siły, która prowadziła do skrajnego wyniszczenia i śmierci. Od 1930 roku łagrów było tak dużo, że powołano system GUŁag, który je nadzorował. Niewolnicza praca przymusowa stała się nawet ważnym elementem gospodarki Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Jak pisze Tadeusz Sucharki w "Kontekstach Kultury", odsetek kobiet w stalinowskich obozach zwiększał się w ostatnich latach wojny. W 1941 roku więźniarki stanowiły osiem proc. osób przebywających w łagrach. Pod koniec 1944 roku stanowiły one już 28 proc. więźniów - w ciągu trzech lat liczba więzionych kobiet wzrosła więc trzyipółkrotnie. Powodem było to, że na wojnę zaczęto wysyłać nawet mężczyzn z wyrokiem łagrowym, a narzucone plany produkcji i tak trzeba było wykonać. Kobiety trafiały tam nawet za niewielkie kradzieże jedzenia dla swoich głodujących dzieci.
Kobiety w łagrach były zmuszane do pracy, która często była za ciężka nawet dla mężczyzn. Niektóre były kierowane do wyrębu lasu, a niewolnicza praca przy bardzo złych warunkach pogodowych sprawiała, że więźniarki często wytrzymywały w łagrach kilka tygodni. Umierały z głodu i wyczerpania, jednak nie budziło to żadnej litości wśród strażników. - Nie możesz, to zdychaj - tak błagania kobiet kwitował mężczyzna pilnujących ich przy wyrębie (cytat za książką Anne Applebaum "Gułag"). - Nie interesuje mnie wasza praca. Jesteście tu po to, żeby cierpieć - wspomina z kolei Sussana Petchurd, którą strażnik odesłał z wykopaną ziemią, ponieważ zdążyła zamarznąć na taczce.
Kobiety były też wysyłane do budowy kanału łączącego Morze Bałtyckie z Morzem Białym. Musiały transportować na taczkach ogromne głazy, a zadania tego nie ułatwiał mróz, śnieg i za lekkie ubranie, które nie chroniło przez zimnem. Kobiety często umierały w trakcie wykonywanych prac. "Niektóre zamarzały w pracy, nieraz stojąc, nachyliwszy się nad taczką" - relacjonuje Elwira Watała w książce "Kobiety wokół Stalina".
Za brak wyrobionej dziennej, absurdalnie wygórowanej normy, osadzone nie mogły liczyć na pełną porcję i tak bardzo skromnego posiłku. Musiały więc znaleźć rozwiązania, które pomogą im przetrwać w trudnych i niezwykle upokarzających dla nich warunkach. Decydowały się na różne strategie przetrwania, a osadzone nie wahały się oszukiwać, kraść, prostytuować czy nawet zabijać, by przeżyć.
Oszustwa nazywane były tuftami, a młodsze więźniarki uczyły się ich od starszych koleżanek. Jewgienija Ginzburg w "Stromej ścianie" opisywała, że czasem udawało im się oszukać kontrolerów przy wyrębie drzew. Więźniarki wykorzystywały drzewa powalone przez poprzednie zmiany i odpiłowywały koniec sągów, by wyglądały na świeże. Uniknąć pracy ponad siłę można było też przez samookaleczenie - musiało one być jednak na tyle duże, by strażnicy uznali, że osadzona faktycznie nie da rady pracować. Ginzburg opisała jedną z kobiet, która przebiła palec u nogi na wylot wielkim gwoździem. Więźniarki wsypywały sobie też do oczu opiłki z ołówka lub wstrzykiwały pod skórę ropę naftową, by dostać zwolnienie.
Jewgienija Ginzburg w 1977 roku. fot. Wikimedia Commons
Osadzone musiały mierzyć się też z upokorzeniami, których doświadczały od przebywających w łagrach kryminalistek, złodziei, prostytutek i morderców, którzy "rządzili" łagrem wieczorami. Kobiety musiały więc szybko się nauczyć, że będąc grzecznymi, nie zdołają się obronić - musiały zachowywać się wobec nich tak samo, jak one odnosiły się do nich. Na porządku dziennym była więc przemoc i wyzwiska.
Olga Adamowa-Slozberg w swoich wspomnieniach napisała, że przebywanie w takim miejscu wyzbywało więźniarki z jakichkolwiek emocji. Opisała, jak bez wzruszenia przyglądała się znienawidzonej strażniczce (która wydawała więźniarki gwałcicielom), gdy doznała ataku serca i nie wezwała do niej pomocy. Jefrosinia Kiersnowska w "Ile wart jest człowiek" dodawała natomiast, że w łagrze raz planowała zabić siekierą brygadzistę, ale nie miała już sił, by podnieść z ziemi niedoszłe narzędzie zbrodni.
Więźniarki, które nie miały żadnych cennych rzeczy, miały do zaoferowania tylko własne ciało. Gdy prosiły kogoś o przysługę, próbowały uniknąć przeniesienia do gorszego obozu lub zwracały się o dodatkowy chleb do racji żywieniowej, musiały dać coś w zamian. Czasami jednak nawet prostytucja nic nie dawała. Mira Jakowienko pisała o więźniarce, która spędziła noc z naczelnikiem obozu, by uniknąć transportu do innego łagru. Mimo tego na drugi dzień kobieta została odesłana, ponieważ na jej miejsce przyjechał kolejny pociąg z "wielkim wyborem czystych, skromnych i inteligentnych kobiet, które w innych czasach nawet by nie spojrzały na takiego mężczyznę", a teraz oddają się mu, bo ma nad nimi władzę.
Gustaw Herling-Grudziński w "Innym świecie" opisał historię Marusi, która została zgwałcona przez bandę urków (obozowych kryminalistów). Na drugi dzień, cała w siniakach, słaba i obolała, usiadła na pryczy inicjatora gwałtu i zaczęła się do niego przymilać. Dziewczyna chciała w ten sposób uchronić się przed kolejnym aktem przemocy, jednak "opieka" urka nie trwała zbyt długo.
Gustaw Herling-Grudziński. Zdjęcie zrobione w więzieniu w Grodnie w 1940 roku fot. Wikimedia Commons
Aleksandr Sołżenicyn w "Archipelagu Gułag" wspomina, że nieco lepiej miały młode i ładne więźniarki, które otrzymywały od "kierowników" gangów lub funkcjonariuszy propozycje związku. W zamian dostawały lżejszą pracę czy nieco większe posiłki, które pomagały im przetrwać w łagrze. Inaczej mówiła natomiast Elena Mrkova. - Od młodych dziewcząt oczekiwano pewnych... usług. Musiały to robić. Za odmowę trafiały do kopalni - wspomina była więźniarka w rozmowie z National Geographic.
Jewgienija (Eugenia) Ginzburg w "Stromej ścianie" pisze też o więźniarkach, które decydowały się na tak zwane "związki" z wyższymi w hierarchii więźniami tylko po to, by dostać więcej jedzenia, a także ze strachu przed gwałtem. Te natomiast nie były tak rzadkie w obozie, w którym przebywały zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Opisuje nawet, jak grupy mężczyzn wieczorami napadały na kobiece baraki i gwałcili w nich przerażone i bezbronne kobiety. "Naciągnęłam waciak na głowę, skuliłam się, chciałam zniknąć, pozostać niewidzialna. Ale następuje szarpnięcie... Czyjeś zwierzęce łapsko zrywa ze mnie waciak i czuję się jak skazana na zarżnięcie owca" - napisała w książce.
W pewnym momencie wśród więźniów pojawiła się plotka, że więźniarki, które są karmiące, będą mogły wrócić do domów. Wówczas to kobiety szukały mężczyzn, oferując im nawet swoje racje żywnościowe - byle zajść w ciążę i wrócić na wolność. Informacja ta była jednak fałszywa, a niedługo po niej nadeszła fala aborcji. Kobiety, aby przerwać ciążę, zjadały gwoździe, które doprowadzały do silnych krwotoków.
Barbara Skarga w książce "Po wyzwoleniu" pisała, że w łagrach występowały trzy rodzaje miłości: miłość zakonnaja (między prawowitymi małżonkami), żenatikow (związki na "kocią łapę") i kobły (miłość między osobami homoseksualnymi obu płci). Skarga dodaje, że mężczyznom trudniej było znaleźć dziewczynę w obozie, ponieważ było ich zwyczajnie mniej, a każda z nich miała wielu "kandydatów", którzy oferowali obozowe małżeństwo. Jak pisarka tłumaczyła miłość w łagrach?
"Ktoś powie, że najlepiej było nie bawić się w miłość, nie byłoby kłopotu. No to niech spróbuje sam napełnić lodem swoje serce. Lodu mamy w bród tu na północy. (…) My jednak chcemy pozostać ludźmi, chcemy żeby nie wygasło w nas życie, bronimy się przed śmiercią, uczuciowym wyjałowieniem. Chcemy o kimś myśleć, o kogoś się bać, do kogoś się przytulić" - czytamy w jej książce. Niektóre pary zawierały nawet małżeństwa, których udzielali księża więzieni w łagrach.
W miejscach takich jak łagry nie było jednak miejsca na intymność. "Brud panuje tam nieopisany, zupełnie niesłychany. Barak jest zapuszczony, pełen zaduchu, prycze gołe, bez pościeli. Oficjalnie - nie wolno tam było wchodzić mężczyznom, ale nikt na to nie zważał i nikomu nie chciało się sprawdzać. Chodzili tam nie tylko mężczyźni, ale pchali się jeden przez drugiego również małoletni - chłopaczkowie, 12-, 13-letni: spieszyli na naukę. Z początku obserwowali tylko: nie było tam mowy o żadnym fałszywym wstydzie, brak było albo szmat, albo może czasu, a światła też nikt nigdy nie gasił, to się rozumie. Wszystko odbywało się z całą naturalnością, wszystko było na widoku - i to w kilku miejscach sali naraz" - pisał Sołżenicyn.
Zobacz też: Rodzice najpierw truli dzieci, potem siebie. Zginęło 909 osób