Przeczytaj więcej podobnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.
Żony, matki, przyjaciółki, sąsiadki, ale przede wszystkim kobiety. Wyruszyły w drogę, aby w obcym kraju zbudować swój dom od nowa. Klaudia Kolasa rozmawia z cudzoziemkami o tym, jak wygląda ich życie w Polsce, co pomimo wychowania w różnych kulturach nas łączy, a co dzieli. Kolejne teksty z cyklu "Rozmowy bez granic" publikowane są w środę co dwa tygodnie o godzinie 20.
Moësha: Nie miałam wtedy nawet 17 lat. Było ciężko, ale trafiłam do niemieckiej rodziny, która traktowała mnie, jakbym była ich córką. Miałam swojego przybranego brata i siostrę. To trochę podnosiło mnie na duchu. Pamiętam, że płakałam pierwszego dnia. Zadzwoniłam do swoich rodziców i byłam bardzo przygnębiona. Dokładnie powiedziałam im coś w tym stylu: "Już nie chcę brać w tym udziału, zabierzcie mnie do domu". Potrzebowałam czasu, żeby się przyzwyczaić.
Po roku wróciłam do Zimbabwe i skończyłam tam liceum. Chciałam studiować psychologię i początkowo myślałam, że będę mogła złożyć dokumenty na którąś z uczelni w Niemczech. Znałam już trochę język, wiedziałam, jak wygląda tam życie. Byłoby łatwiej. Okazało się, że musiałabym uczyć się po niemiecku, a to byłoby zbyt duże wyzwanie. W Zimbabwe poszliśmy do agentki, która pomogła mi szukać uniwersytetu w Europie, gdzie będę mogła uczyć się po angielsku i padło na Polskę. Mówiła, że mogę jednocześnie pracować i uczyć się, że jest taniej niż w innych europejskich krajach, ale to wciąż Europa. Że będzie łatwiej.
Tak. Oczywiście mamy uczelnie, ale panuje takie przekonanie, że lepiej jest uczyć się za granicą, a potem wrócić.
Po pierwsze jest tylko kilka uniwersytetów i żeby się tam dostać, nie wystarczy mieć dobrych ocen, trzeba być najlepszym. Moje oceny były dobre, ale nie były wystarczające, żeby studiować w kraju. Zresztą to już się stało tradycją, że ci, których rodziców stać na to, żeby wyjechali, po prostu wyjeżdżają. Do Europy, Ameryki, albo nawet do sąsiednich krajów. Jeśli od lat ludzie coś robią, to wchodzi to w krew.
Tak, ale przylecieć na studia jest łatwiej niż na wakacje. Musiałam mieć dokumenty, które potwierdzały, że dostałam się na psychologię i że zapłaciłam czesne. Tak naprawdę płaciłam uczelni jeszcze zanim wydano mi wizę. Moi rodzice musieli udowodnić, że mają wystarczającą sumę pieniędzy, żeby opłacić mój pobyt w Polsce. W tamtym momencie ich wyciąg bankowy musiał pokazywać 10 tys. dolarów, teraz chyba potrzebne jest więcej. Później musiałam zrobić wszystkie badania itd.
Wydaje mi się, że się ucieszyli. Wiedzieli, że chcę się uczyć i że chodzi o moją przyszłość. Oczywiście byli smutni, ale już raz to przerabialiśmy.
W tamtym momencie niewiele. Słyszałam o Polsce na lekcjach historii w liceum. Tak naprawdę dopiero po rozmowie z agentką zaczęłam szukać więcej informacji.
Dwa lata temu. W październiku 2019 roku.
Tak, dokładnie 23 października miną dwa lata. Od tamtego czasu nie widziałam swojej rodziny. Plan był taki, że w wakacje wrócę do domu, ale w marcu rozpoczęła się pandemia. W lipcu, kiedy w Polsce było w miarę bezpiecznie, w Zimbabwe pojawiało się coraz więcej przypadków, więc nie mogłam tam lecieć. Mam nadzieję, że uda mi się wrócić do rodziny w grudniu. Na święta i moje urodziny i na sylwestra.
Byłam smutna. Było tak pochmurno, a ja wylądowałam około 15:00, zaczynało się robić ciemno. Na lotnisku miała mnie odebrać koleżanka mojej agentki, ale czekałam i nikt nie przychodził. Stałam tam i myślałam sobie, że jestem sama, nikogo nie znam. W końcu wsiadłam do taksówki. Taksówkarz nie mówił po angielsku, więc pokazałam mu adres w telefonie. Kiedy dotarłam z lotniska do swojego pokoju, rozpłakałam się. Przez pierwsze kilka godzin czułam się okropnie.
Zadzwoniła do mnie godzinę po tym, jak byłam już w pokoju. Powiedziała, że zaspała. No i przyjechała w końcu do mnie, zabrała mnie do centrum, żeby kupić kartę miejską. Pokazała mi Złote Tarasy, zjadłyśmy chińszczyznę. Z nią poczułam się lepiej. To ważne, żeby przeprowadzając się do zupełnie nowego miejsca, mieć chociaż jedną znajomą osobę.
Tak, ja miałam ogromne szczęście, że przynajmniej przez pierwsze cztery miesiące mogłam poznać ludzi. To wystarczyło.
Doskonale. Był piątek i od poniedziałku miało być wszystko zamknięte. Firma, w której pracuję, nie przeszła od razu na pracę zdalną. Dwa tygodnie dłużej pracowaliśmy z biura, więc kiedy jechałam do pracy metro było puste. Było tak bardzo cicho. Wszystko było przerażające. Zaczęliśmy chodzić w maskach i rękawiczkach, uczelnia ogłosiła zajęcia online, potem przeszliśmy na pracę zdalną. Brakowało mi przyjaciół, miałam tylko swoją współlokatorkę. Nie chciałam dzwonić do rodziców i mówić im, jak bardzo za nimi tęsknię, bo po takich rozmowach czułam się jeszcze bardziej przygnębiona.
Nie było tam przypadków. Kiedy u nas w marcu, kwietniu i maju była najtrudniejsza sytuacja, tam nikt nie mówił o koronawirusie. A gdy liczba zakażeń zaczęła u nas spadać w czerwcu, lipcu i sierpniu, wzrastała w Zimbabwe. Kiedy tu jest lato, tam jest zima. Dlatego gdy w lipcu chciałam wrócić do domu, rodzice powiedzieli mi, że jeśli mam się zarazić, lepiej, żeby wydarzyło się to w Polsce. Że mam tu zostać, bo w Europie służba zdrowia działa lepiej.
W Afryce ludzie nie traktowali koronawirusa poważnie, dopóki tam nie dotarł. Oczywiście mówili mi, żebym uważała na siebie, dezynfekowała ręce i tak dalej. Potem ja powtarzałam im to samo latem. W zasadzie dowiedzieliśmy się o tym, że COVID dotarł do Zimbabwe, kiedy przyleciał tam chłopak z Ameryki. Był zdrowy i nagle objawy zaczęły się nasilać. Po tygodniu zmarł, bo nikt nie wiedział, jak mu pomóc. Wtedy jeszcze nie wymagano testów od przyjezdnych i nie traktowano koronawirusa poważnie. Teraz się to zmieniło.
Właściwie nie. Dzięki temu, że wcześniej mieszkałam w Niemczech, nie przeżyłam szoku kulturowego. Inna pogoda, bariera językowa - to wszystko, czego już doświadczyłam. Może jedynie zdziwiło mnie to, że ludzie nie rozmawiają ze sobą na ulicy. U nas nawet na przystanku autobusowym nieznajomi do siebie zagadują. Tu wszyscy patrzą w telefony. Nic więcej nie zauważyłam, może też nie zwracałam uwagi na różnice kulturowe, jeśli mam być szczera.
Tym razem było mi łatwiej, bo w Polsce poznałam więcej osób z Zimbabwe niż w Niemczech. Zaopiekowali się mną, bo byli tu wcześniej. Pomagali mi robić zakupy, oprowadzali po mieście. Przechodziliśmy razem przez te same emocje. Wspieraliśmy się wzajemnie i czułam się bezpiecznie.
Wiem, że Polacy potrafią być serdeczni, ale czasem bariera językowa utrudnia nawiązanie relacji. Niektórzy boją się mówić po angielsku, niektórzy nie czują się pewnie w tym języku i przez to cudzoziemcy mają wrażenie, że ich nie lubią. Te osoby, które znam i które mówią po angielsku, są naprawdę wspaniałe, pomocne i przyjazne. Mam polskich przyjaciół.
Osobiście nie. Nie wyglądam jak typowa Afrykanka. Mam jaśniejszą skórę, inne włosy, mówię też inaczej, więc mam trochę inne doświadczenia. Oczywiście czasem czuję się inna. Przykładowo w autobusie. To nie jest tak, że ktoś robi mi krzywdę, że nie pozwala mi wejść do autobusu albo stosuje przemoc. Po prostu czuję, że jestem widziana. Ludzie patrzą, bo się wyróżniam. Dzieci pokazują palcami i mówią do swoich rodziców, że mam inny kolor skóry, inne włosy. Zauważam sporo takich zachowań, ale nie wiem, czy to rasizm.
Poza tym, jeśli w sklepie ktoś do mnie podchodzi i pyta po polsku, czy może mi w czymś pomóc, a ja odpowiadam po angielsku, że nie znam polskiego i ta osoba odchodzi, to wynika to z bariery językowej. Jestem pewna, że gdybym wyglądała tak samo jak wyglądam i mówiła po polsku, byłoby łatwiej. Zresztą czasem zastanawiam się, czy jeśli kogoś o coś pytam po angielsku i ta osoba przewraca oczami i odpowiada mi po polsku, to wynika to z rasizmu czy z tego, że frustrujące jest dla niej to, że nie rozumiem, co do mnie mówi.
Wiesz... chodzi o to, że czasem znajomi mówią mi, że ktoś jest rasistą, bo zrobił to czy tamto. Staram się im wytłumaczyć, że nie znają polskiego. Nie zawsze konkretne zachowanie musi wynikać z rasizmu, tylko z problemów w komunikacji. Niektórzy zakładają, że każda trudność, jakiej doświadczają w Polsce, wynika z tego, że są czarnoskórzy. Zauważmy, że żyjemy w czasach, kiedy każdy może podróżować i świat staje się wielokulturowy. Zamiast udawać, że jesteśmy wszyscy tacy sami i zapominać o różnicach, powinniśmy zaakceptować odmienność i uczyć się od siebie nawzajem o swoich kulturach i doświadczeniach. Ważny jest sposób, w jaki rozmawiamy z osobami odmiennych narodowości.
Łatwo jest sprawić, że odmienność brzmi jak coś złego. Pytanie z wyrzutem: "Co robisz w MOIM kraju?", nie pomoże w zbudowaniu relacji. Dopiero kiedy zaczniemy akceptować swoje różne kultury i swoją obecność, będziemy mogli komunikować się otwarcie. Przykładowo wiem, że w Polsce wrażliwym tematem jest II wojna światowa, więc nie zacznę rozmowy z Polakiem od żartów o Hitlerze. Raczej, jeśli będę chciała się czegoś dowiedzieć, to zapytam o odczucia danej osoby w tym temacie, o historię rodzinną itd.
Musimy zrozumieć to, że ludzie w Europie niewiele wiedzą na temat Zimbabwe. Głównie tylko tyle, że jest w Afryce, że są tam dzikie zwierzęta i wysoka inflacja. Zwykle padają pytania o inflację, o politykę. Rozumiem, że to jakiś sposób nawiązania rozmowy, ale nie każdy musi znać się na polityce. W zasadzie w Zimbabwe niewiele osób zna się na polityce. Większość osób ma do powiedzenia tylko tyle, że mamy skorumpowanego prezydenta, który kradnie nasze pieniądze i że wszystko jest strasznie drogie. Szczerze? Należę do tej większości, więc kiedy ludzie pytają mnie o inflację, mówię, że trochę poprawia się sytuacja, ale nie jestem w stanie przewidzieć, czy wiele się zmieni w moim kraju, bo cały czas rządzi ta sama partia polityczna.
Podoba mi się życie tutaj. Mogę pracować, podróżować, itd. Jest wygodnie, ale naprawdę bardzo chciałabym pracować w zawodzie po studiach. W Polsce prowadzenie terapii bez znajomości polskiego nie byłoby możliwe. Potrafię się komunikować, ale nie na tyle, żeby rozmawiać z ludźmi o ich problemach.
Zdrowie psychiczne to tabu w krajach afrykańskich. Ludzie nie chodzą na terapie, nie leczą depresji. Nie leczą też uzależnień od alkoholu czy narkotyków, a te są bardzo dużym problemem w Zimbabwe. Chciałabym przyczynić się do zwiększenia świadomości dotyczącej zdrowia psychicznego w moim kraju. Być aktywistką, która sprawi, że leczenie zaburzeń będzie dostępne także dla osób ubogich. Chcę pomagać ludziom. Szczególnie teraz to ważne, kiedy wszyscy przeżyliśmy pandemię i musimy poradzić sobie z pewnym rodzajem traumy. W Zimbabwe nikt nie traktuje tego poważnie, a jest wysoki współczynnik samobójstw.