Więcej podobnych historii znajdziecie na Gazeta.pl
Dorota Zawadzka stała się popularna dzięki telewizyjnym programom, w których tłumaczyła rodzicom jak poradzić sobie z ich niegrzecznymi dziećmi. Choć teraz coraz rzadziej widujemy ją w klasycznych mediach, to w mediach społecznościowych jest ona bardzo aktywna. Niedawno na swoim facebokowym profilu opisała, jak wyglądał jej poród w 1988 roku.
- "Był rok 1988. [...]. Opryskliwa salowa zakomunikowała, że o 10 obchód i wszystko mi powiedzą" - zaczyna swój wpis Dorota Zawadzka. W dalszej części wspomina, jak wtedy kobiety były ubrane podczas porodu. Warto dodać, że teraz w większości szpitali rodząca może mieć swoje tzw. koszule porodowe.
W białej, sztywnej koszulinie ledwo za pupę i rozciętej do pępka, bez żadnego troczka dającego możliwość jakiegokolwiek zawiązania, czułam się odarta z godności, ale podobno "tak jest wygodniej". Choć nadal nie wiedziałam komu i dlaczego, ale przyjmowałam to z pokorą. Po 10 pojawił się lekarz, zrobił badanie i powiedział - "pewnie urodzi pani we środę". I poszedł.
Okazuje się, że chwilę później zrobiono jej badanie tzw. miednicomierzem. Prawda jest taka, że owszem to badanie powinno się odbyć, ale między 33 a 37 tygodniem ciąży. - "To badanie zewnętrznego pomiaru miednicy służy orientacyjnemu określeniu rozmiarów kanału rodnego, przez który ma urodzić się dziecko. Normalnie powinno odbyć się między 33 a 37 tygodniem, ale jakoś ja wcześniej nie miałam. Tak czy tak, dziecko oceniono, że mogę rodzić [..] i polecono chodzić "w razie bólu" - tłumaczy Zawadzka.
Sama akcja porodowa trwała dość krótko, biorąc pod uwagę, że część kobiet rodzi czasem przez 24 godziny.
Koło 12 przyszedł kolejny lekarz i stwierdził, że mój wysoki poziom stresu przyspieszył akcję porodową, cokolwiek to znaczyło, bo nikt mi tego poziomu nie mierzył. W ogóle nikt ze mną nie rozmawiał. O 13 poczułam, że odchodzą mi wody płodowe, a o 13.35 urodziłam synka. Trzeci skurcz i pozamiatane.
- wspomina "Super niania".
W tamtych czasach tuż po porodzie dzieci były przewożone do osobnej sali, gdzie znajdowały się inne noworodki. W tym czasie kobiety leżały w innej, wspólnej sali, a dzieci dowożono tylko na karmienie. Dorota Zawadzka nie chciała się na to zgodzić i tym samym wylądowała w izolatce.
Po porodzie nie obyło się bez zgrzytu, gdyż nie zgodziłam się, by zabrano synka ode mnie. Uznano mnie za wariatkę i umieszczono wraz z dzieckiem w izolatce. [...] Ja chciałam, by Pawełek był ze mną. Dziś to normalna procedura, ale wtedy rooming in nie był popularny.
- kończy swój wpis.
Pod postem pojawiło się sporo komentarzy obserwatorek Doroty Zawadzkiej, które mają podobne doświadczenia.
Ach, te kuse koszule, ohydne... Ja rodziłam w 1980, długo po terminie, pod kroplówką. Łóżka na sali porodowej były oddzielone parawanami z materiału nie pierwszej czystości, a położne na dyżurze nocnym popijały kawkę i PALIŁY PAPIEROSY. Było nas dwie rodzące i zostawione samym sobie. Dzieci były co prawda z matkami na oddziale, ale tego syfu i brudu (oddział aseptyczny, zero odwiedzin) nie zapomnę.
Pamiętam, jak leżałam po porodzie w ośmioosobowej sali. Wszystkie łóżka zajęte. Około 9. rano, wchodzi cała ekipa lekarzy w tym studentów i pielęgniarki a ordynator do nas: a teraz wszystkie panie, rozchylamy nóżki". Poczułam się jak krowa w stajni.
Niektóre z komentujących mają jednak odmienne zdanie: - "Pani Doroto dla mnie to było bardzo dobre rozwiązanie, że mamy mogły odpocząć po porodzie i 9 miesiącach ciąży. Teraz karmią, przewijają, uciszają, kąpią i same padają na pysk. Wrócą do "domu" do kieratu a tak to, chociaż kilka dni miały odpoczynku. Czwórkę dzieci tak rodziłam i mam bardzo dobrą więź z dziećmi pomimo tego, że dziecka mi zaraz po porodzie nie kładli na piersi."