Więcej ciekawych rozmów znajdziecie na Gazeta.pl.
Maria Kowalska, pseudonim "Myszka", trafiła do konspiracji jako siedemnastolatka. Bardzo szybko zaczęła pracę sanitariuszki, w której nie tylko szybko musiała nauczyć się pomagać rannym, ale też mniej emocjonalnie reagować na śmierć, która otaczała ją niemal codziennie. W rozmowie z Wiktorem Krajewskim opowiedziała historię "kobiet pistoletów", które w mundurach niosły pomoc innym. Publikujemy fragment tego niezwykłego świadectwa.
Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim Okładka książki
Oczywiście. Między innymi moja drużynowa Danuta Terlecka. Wraz ze swoim mężem ukrywała się tam przed Niemcami. Jej mąż pracował w wytwórni papierów wartościowych i to za jego sprawą w naszym mieszkaniu przechowywano złoto. Działali w konspiracji, ale za smarkata byłam, żeby wiedzieć coś więcej. W sumie nawet się tym nie interesowałam. Dwie sztabki złota schowane były w szafie z podwójnym dnem. Mój tata zbudował tę kryjówkę. W szafie stały na niej garnki. Wielokrotnie sprawdzano to miejsce w trakcie rewizji, ale nikt nie odkrył, że tam coś jest. Paranoja… Mieliśmy dużo złota, a jedliśmy obierki. Obieraliśmy ziemniaki, suszyliśmy obierki, które później smażyliśmy na oleju. I jedliśmy to…
Terleccy z czasem przenieśli się gdzie indziej. Ona była wzorem dla moich sióstr harcerek. W trakcie powstania brała udział w akcjach przy Dworcu Gdańskim. Dowiedziałam się o tym fakcie już po wojnie. Była sympatyczną kobietą, ale ja nie byłam z nią aż tak zżyta, bo do zastępu należałam bardzo krótko i nie zdążyłam nawet złożyć przysięgi, a o zdobywaniu sprawności nawet nie było mowy. Coś nie miałam szczęścia w życiu do ciągłości. Zmieniałam miasta, szkoły… Takie to moje życie zmienne było. Miało to jednak swój urok.
To fakt. Z Marianem przeżyliśmy sześćdziesiąt cztery lata. Poznaliśmy się w czasie powstania. Tak jak ja należał do „Baszty", ale był w innym zgrupowaniu. Na początku była to luźna znajomość. Od razu wydał mi się sympatycznym chłopakiem, ale za każdym razem, gdy słyszałam, że wszystko wskazuje na to, że wpadłam mu w oko, ignorowałam zaczepki. „Prędzej mi na dłoni kaktus wyrośnie", kwitowałam żarty na swój temat. Nie interesował mnie. Nie było tej iskry. Później jednak iskra zaczęła się tlić i spędziliśmy ze sobą tyle cudownych lat.
Sympatii miałam bardzo dużo. Pierwszą, jeszcze przed wojną, był… W Sulejówku, za laskiem nieopodal nas była dacza, do której latem przyjeżdżała z Warszawy rodzina Miśkiewiczów. Pani Miśkiewicz miała trzech synów. Często z siostrami siadałyśmy na werandzie naszego domu i śpiewałyśmy piosenki. Repertuar był zróżnicowany, od piosenek ludowych przez harcerskie po popularne szlagiery. Pewnego dnia, nasze śpiewy coś przerwało. Przestałyśmy śpiewać, ale cisza nie trwała ani minuty, bo usłyszałyśmy w oddali męski chór. Nagle przestał śpiewać. Wykorzystałyśmy przerwę i wyśpiewałyśmy naszą część. Chłopcy z oddali odpowiedzieli nam swoim śpiewem. Toczyliśmy na odległość muzyczną potyczkę. Po śpiewaniu chłopcy od Miśkiewiczów odwiedzili nas i tak rozpoczęła się nasza znajomość. Najmłodszy z nich miał na imię Zdzisław, ale pieszczotliwie był nazywany przez wszystkich Zdziebkiem.
Od samego początku Zdziebko przypadł mi do gustu. Wydawało mi się, że ja też wpadłam mu w oko, bo wykazywał zainteresowanie mną. Wzajemna sympatia była bardzo niewinna. I na tym się skończyło.
Zatrudniły się w bufetach na dworcach. Jedna pracowała na Dworcu Wschodnim, a druga na Zachodnim. Znajomość języka niemieckiego okazała się kluczową umiejętnością, dzięki której znalazły zatrudnienie i mogły zarobić parę dodatkowych groszy. Dawały sobie radę. Z czasem to się jednak zmieniło. Pamiętam, że nie narzekały na to zajęcie, mimo że stykały się bez przerwy z Niemcami. Żadnych represji nie odczuły wówczas na własnej skórze, a nawet któregoś razu jedna z nich, kiedy skończyła pracę późno wieczorem, dostała propozycję od Niemca, że ten bardzo chętnie będzie jej towarzyszyć w drodze do domu. Stykały się z różnymi ludźmi. To był paradoks, że oprawca zadbał o jej bezpieczeństwo. Ale czy życie nie ma w sobie wielu momentów, kiedy przecieramy oczy ze zdumienia i nie jesteśmy w stanie uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy? Nie muszę szukać wielu takich chwil. W pierwszych dniach powstania właśnie Niemiec odprowadził moją siostrę z punktu na ulicy Kieleckiej do domu. Podeszła do niego i bez ogródek powiedziała, że musi dostać się do swojego mieszkania i potrzebuje pomocy. Nie oponował. Przystał na jej prośbę.
Przysięgę składałam w 1942 roku. Tę chwilę będę pamiętać do końca życia. Było to na rogu ulic Kazimierzowskiej i Madalińskiego. Nastał już wieczór, było ciemno. W mieszkaniu zebrało się trochę osób. Nasza komendantka czytała słowa przysięgi, a my z dumą je powtarzałyśmy. Ile to było emocji… I poczucie, że robi się coś ważnego. Że robi się coś dla ojczyzny. Dla naszych bliskich. Dla przyjaciół. Dla rodaków. Wierzyłyśmy, że nasz zapał i chęć, by iść z odsieczą i walczyć o Polskę, że nasze poruszenie mają sens. Podczas przysięgi towarzyszyły mi siostry. One też przeżywały patriotyczne uniesienie. Ta chwila napawała nas dumą i ogromną nadzieją, że choć dziś jest matnia, to jutro będzie już normalnie. Będzie jak dawniej. Że znowu w naszym życiu zagości beztroska, a twarda ocena rzeczywistości przemieni się ponownie w dziewczyńską naiwność. Tak właśnie powinno wyglądać nasze życie. Powinnyśmy mieć pstro w głowie i całą masę nierealnych do spełnienia marzeń. Po to jest młodość! Właśnie po to! Po nic innego.
Po przysiędze wróciłyśmy do domu, a rano wstałyśmy znowu otoczone z każdej strony wojną. Na ulicy Kazimierzowskiej miało się odbyć kolejne spotkanie, żeby można było oficjalnie zapisać się do konspiracji. Razem z bliźniaczkami znalazłyśmy miejsce i weszłyśmy do mieszkania, ale to nie członkowie AK prowadzili dysputy.
Omyłkowo trafiłyśmy na spotkanie komunistyczne. Gdy jedna z prelegentek perorowała i grzmiała, że będziemy mordować dzieci, wycofałyśmy się rakiem i już zawsze omijałyśmy ten adres szerokim łukiem. Dopiero później trafiłyśmy do właściwego mieszkania i oficjalnie stałyśmy się członkiniami AK.
Mógł to być 1942 rok, może 1943. W Szpitalu Świętego Ducha uczęszczałam na kurs dla sanitariuszek. Od razu rzucono mnie na głęboką wodę.
Bez żadnego przygotowania zaprowadzono mnie na salę operacyjną. Byłam obecna podczas amputacji nogi. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, gdy nagle ucięto kończynę i odstawiono na bok. Zahartowywałam się w ten sposób. Przedtem byłam obecna tylko podczas transfuzji krwi. Pamiętam, że mąż oddawał krew żonie. Połączeni byli rurką, przez którą doskonale było widać, jak przepływa między nimi czerwona ciecz. Siostra zakonna zauważyła, że coś dzieje się ze mną nie tak, i odsunęła mnie na bok, w obawie że runę jak długa na posadzkę i będzie ze mną kłopot. Później jednak przywykłam do widoku krwi. Sama dwa razy w trakcie powstania oddawałam krew rannemu. Mam dobrą grupę, 0 Rh+. Podobno to grupa krwi ludzi długowiecznych.
Już pierwszego dnia powstania trafił do nas pokiereszowany chłopak. To właśnie jemu oddałam krew. Niestety, transfuzja mu nie pomogła i już następnego dnia zmarł. Szpital przy ulicy Płockiej, w którym działałam, obfitował w zabiegi, jak wycinanie czyraków. Pomagałyśmy, gdy tylko lekarze i siostry potrzebowali naszej pomocy. Przygotowywałyśmy waciki. Proste czynności. Nawet nie pamiętam, czemu komendantka z Wojskowej Służby Kobiet przyporządkowała mnie jako sanitariuszkę. Widocznie takie było zapotrzebowanie i brakowało rąk do pracy. Nie miałam ćwiczeń z bronią, ale to i lepiej.
Nie byłabym w stanie strzelić do drugiego człowieka, żeby odebrać mu życie. Już po wojnie, w ruinach, żołnierz dał mi karabin, żebym strzeliła do wyznaczonego celu. Miałam opory. Chociaż… Możliwe, że gdybym stanęła z zagrożeniem twarzą w twarz i poczuła, że za chwilę mogę stracić życie, to zadziałałby instynkt i nacisnęłabym spust. Na szczęście są to tylko dywagacje i nigdy nie stanęłam do testu z woli życia. Nigdy nie wiadomo, jak zadziała instynkt.
Robiłyśmy zastrzyki. Od samego początku musiałam ćwiczyć na ludzkim ciele. Razem z siostrami z dużym strachem robiłyśmy je sobie wzajemnie, ucząc się pracy pielęgniarki. Później byłam w szpitalach dla rannych pomocą od wszystkiego, więc zdobyta wiedza bardzo przydała mi się w działaniach.
W pierwszy dzień powstania trafił do nas chłopak postrzelony w brzuch. Zmroziło mnie. Szukałam nerwowo opatrunków, ale los mnie uchronił. Niespodziewanie zjawił się lekarz, który zajął się rannym. Ręce mi się trzęsły i nie mogłam zapanować nad nerwami.
Pamiętam, że obok nas, na Kieleckiej, były fundamenty pod dom. Pochowaliśmy tam tego młodego powstańca. Na pogrzebie był ksiądz. Później otrzaskałam się ze wszystkim, ale nie można całkowicie zobojętnieć na śmierć, można tylko nauczyć się reagować mniej emocjonalnie.
Z czasem każdy skwerek i podwórko usiane były gęsto postawionymi krzyżykami z gałązek czy innych drewienek. Krzyże stały się elementem tych miejsc. Czasami miały tabliczkę, napisy, a czasami zostawały bezimienne. Park Dreszera to było jedno wielkie cmentarzysko.
Żeby dostać się z jednego punktu do drugiego, wykorzystywałyśmy rowy, które wcześniej były wykopane z myślą, że jakoś musimy się przemieszczać. Było to dziwne doświadczenie.
Przechodziło się rowami, a nad nami latały pociski świetlne. Robiło to wrażenie. Że też nie pamiętam, abym odczuwała wtedy strach. A może to była głupia wiara, że nic mi się nie stanie. W trakcie powstania mieliśmy wyznaczone różne miejsca do spania, a do szpitala musiałyśmy się dostawać każdego dnia.
Podawałam baseny, karmiłam, rozmawiałam, pocieszałam… Nie byłam nikim ważnym. Jedną z wielu. Jednym z pacjentów był mój przyszły mąż. Brał udział w walkach na wyścigach na Służewcu. Trafił tam razem ze swoim kolegą z powstania, Rajmundem Kaczyńskim, który został ranny w prawą dłoń. Zajmowała się nim wówczas moja siostra Rena. Pamiętam, jak już po wojnie, w 1945 roku, braliśmy udział w pierwszym balu na Politechnice. Wytańczyliśmy się bardzo z Rajmundem.
Hanna Stadnik, moja koleżanka, głośno o tym mówiła. Jej słowa obiegły w Polsce media i odbiły się szerokim echem. Hania była pyskata, odważna i wypowiadała się w dość bezpośredni sposób o tym, co było, co będzie. Byłyśmy kiedyś na spotkaniu z Ministrem Obrony Narodowej. Zjawił się tam zamiast Wiesława Kukuły. Wręczył nam bukiety kwiatów. Było bardzo sympatycznie. Hanka, niewiele myśląc, powiedziała, co uważa o aktualnej sytuacji w kraju. Minister zaniemówił i obiecał, że zajmie się tą sprawą.
Od początku powstania nasze drogi się krzyżowały. Hanka była w innym oddziale, w Grupie Artyleryjskiej „Granat". Mój oddział znajdował się na tej samej ulicy, na Rakowieckiej. Miałyśmy wspólnych znajomych, ale poznałyśmy się dopiero po wojnie. Losy ludzkie często zbiegają się, ale potrzeba czasu, by poznać kogoś osobiście. I tak było z Hanką.
Za dużo chciałby pan wiedzieć, panie Wiktorze. Oj, dużo za dużo.
Przeraża mnie to, co dzieje się obecnie w kraju, bo… miało być inaczej. Nie o taką Polskę walczyliśmy. A może trzeba uwierzyć, że jest dobrze, mimo że nie jest…
'Od samego początku ćwiczyłam na ludzkim ciele'. Sanitariuszka zdradza szczegóły przygotowań do powstania fot. archiwum prywatne
"Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim" to książka, która została wydana 20 stycznia 2022 roku przez Prószyński Media. To poruszająca opowieść jednej z ostatnich żyjących "kobiet pistoletów". Kowalska zdradziła, jak udało się jej uniknąć śmierci i jak kobieca przyjaźń i solidarność zwiększała szanse na przetrwanie w obozie.