Więcej ważnych tematów znajdziecie na stronie głównej Gazeta.pl
Katarzyna Jackowska-Enemuo*: Ja po prostu bardzo kocham życie, więc nie miałam takich myśli, ale wiem, że to możliwe - bo żałoba u każdego przebiega inaczej.
Ale są takie momenty, kiedy myślę sobie "Jezu, jakie to jest trudne! Za trudne dla mnie!". Bywają też takie myśli "Wolałabym nie być". Nie "nie żyć", nie być.
O to chodzi.
Prawie, bo tak całościowo patrząc - to były dwa tygodnie. Choć przez pierwszy tydzień nikt nie wiedział jakie to jest bardzo poważne… Dwa i pół roku temu wracaliśmy z długich, intensywnych wakacji i moja córka, Naomi, nie czuła się dobrze. Wiedziałam, że jak tylko dojedziemy do Warszawy, trzeba będzie powtórzyć wszystkie badania, bo kiedy robiliśmy je wcześniej lekarze powtarzali, że to "wzrostowe"…
Zwiększona męczliwość i ból w klatce piersiowej. A po powrocie z wakacji Naomi była też po prostu bardzo zmęczona. Wizyty w szpitalach mieliśmy zacząć, gdy tylko wrócę z pięciodniowej pracy z Wrocławia, gdzie przygotowywaliśmy spektakl na festiwal. Ponieważ jestem samodzielną mamą - Józek, mój syn i córka zostali u mojej znajomej. I okazało się, że córka ma gorączkę, która się utrzymywała, choć moje dzieci chorują tak: dwa dni gorączki, a potem zdrowienie. Więc tak, było to niepokojące, ale musiałam ze względu na rozmaite kary umowne zostać we Wrocławiu.
Wiesz to straszne - po czasie myślisz sobie oczywiście, że przecież to było tylko ileś tam tysięcy złotych, że nieważne, że mogłam spędzić z dzieckiem więcej czasu - ale to po czasie, bo przecież nie wiesz co cię spotka… W tej konkretnej chwili śmierć nie przychodzi człowiekowi do głowy.
Potem orzekła, że to może być wirus, który zaatakował osierdzie… Wróciłam z pracy i zabrałam Naomi na badania, ale była tak słaba, że od razu po nich pojechałyśmy na SOR. Stwierdzono, że to po prostu bardzo słabe dziecko z rotawirusem.
Przez trzy kolejne dni pobierali jej krew, ale nadal nikt nie był w stanie stwierdzić co jej jest. A jak ktoś wpadł na to, że to może być nadciśnienie płucne to karetką pod tlenem od razu nas zawieźli na kardiologię dziecięcą.
… Tego samego dnia, którego pani ordynator postawiła finalną diagnozę Naomi umarła. 7 godzin 19 minut od diagnozy nie było dziecka.
A mnie akurat przy niej nie było, bo pojechałam do domu się umyć. Był mój tata, Naomi umarła mu na rękach. Ja dojechałam na reanimację. Teraz będę płakać. Bo czasami mogę o tym opowiadać spokojnie, ale czasami nie mogę. W ogóle nie mogłam mówić przez długi czas - to znaczy niby mogłam, a nie wiedziałam w jaki sposób. Jednak to, co się wydarzyło po śmierci Naomi było tak piękne - i pogrzeb, i stypa - że mi pomogło znaleźć język. Choć każdy ma inaczej - np. mojemu synowi nie pomogło wcale, on chciał to przeżyć po swojemu, inaczej. Po cichu.
Potrzebowałam załatwić to do końca.
Nie całkiem miałam potrzebę wspólnoty - wspólnota jednak pojawiła się sama.
Napisałam w mediach społecznościowych, że Naomi umarła, żeby nikt przypadkiem nie zadzwonił z pytaniem "jak się ma", bo bym tego nie zniosła, oraz dlatego, że po prostu wiele osób ją kochało. Następnego dnia rano już byli u mnie ludzie - przez następne dni zjeżdżali się z połowy świata. Przynieśli jedzenie, papier toaletowy, posprzątali. Jedni wychodzili, drudzy przychodzili: wspominali, jedli, pili, grali, śpiewali, myli naczynia.
Zanim to się stało, myślałam, że chcę się schować do najciemniejszej dziury, ale ludzie mi nie pozwolili.
Uznałam, że ich obecność ma jakiś sens, że może świat jest mądrzejszy niż ja - siedziałam więc z nimi, kołysząc się tylko z rozpaczy i czując się jak na haju. Jak tylko mogłam zaczęłam się zajmować przygotowaniami do pogrzebu - co było dla mnie zupełnie nowe, bo miałam bardzo mało doświadczenia ze śmiercią, w życiu byłam na niewielu pogrzebach, ominęły mnie nawet te moich dziadków.
Nie wiem, czy tak, jak ona by chciała.
Ale skoro nie mogłam jej zatrzymać… Chciałam dobrze wysłać ją w kosmos.
A ponieważ żyliśmy w wielu wspólnotach, rodzinach, wielu ludzi ją znało, postanowiłam dać też ludziom szansę na lament po niej. Bo ona umarła mi, ale też tym ludziom. Poprosiłam więc przyjaciół, żeby palili dla Naomi ogień. Ognie płonęły więc praktycznie na całym świecie. Ludzie płakali i śpiewali, bo myśmy całe życie spędzili z ludźmi, którzy śpiewali. Śpiewali i płakali głośno.
Płakanie po kątach, wstyd dotyczący smutku, nieprzeżyta żałoba - to jest najgorsze.
Tak. Np. to, że sama umyłam moją córkę po śmierci i przed kremacją, odcięłam jej pukiel włosów, choć pielęgniarki bały się mi dać nożyczki do ręki...
Z resztą od razu po śmierci pozwolili nam z Naomi posiedzieć: to było niesamowite, że ona była jeszcze cieplutka, a już jej tam, w jej ciele nie było. Człowiek po śmierci staje się taką skorupką, wylinką.
To już nie było moje dziecko, choć np. pachniało jak ona. Człowiek, jak już się najgorsze wydarzy, wchodzi na jakiś taki inny poziom, jest w stanie spokojnie zrobić rzeczy, o które by się nie podejrzewał. Ponieważ niestety to był piątek, jej ciało musiało przeleżeć dwa dni w chłodni, czekając do poniedziałku, kiedy mogli mi ją wydać. Ja - gdybym mogła - to bym ją zabrała do domu… Włożyliśmy z moimi bliskimi jej ciało, zawinięte w całun, do trumny.
Miała buty, mejkap, pazury jej z przyjaciółką pomalowałyśmy, tak, jakby chciała. Ludzie byli zdziwieni: "Pani się nie boi?". A czego? Bałam to ja się przed. Mogę się bać tego, jak ja to przeżyję. Ale ciała dziecka?
Mojego? Z ciała mojego? Urnę szlifował mój były chłopak, hiszpański stolarz. Ja ją pomalowałam. Po kremacji Naomi stała na stole i można ją było odwiedzać. Nic z tego, co się działo właściwie nie było przemyślane. Wiódł mnie instynkt: po prostu wiedziałam, że w danej chwili mogę zrobić tylko to. Pomagali ludzie. Dołączając.
...dla całego świata. Kto chciał, mógł przemówić, zaśpiewać, choć musiałam to uporządkować, bo tylu było chętnych. Trudne sytuacje sprawiają, że ludzie chcą i potrzebują działać.
Jej były chłopak zagrał jej na akordeonie. Dzieciaki z mazurkowej orkiestry z Pragi zagrały i zaśpiewały swój hymn, do którego dołączyły pośmiertne zwrotki dla Naomi. Dzieci 9-10 lat! Napisały pośmiertne zwrotki! Ja podobno coś powiedziałam, ale nie pamiętam ani słowa. A na pogrzebie byli wszyscy, wszystkich wyznań, tożsamości, kolorów skóry.
Celebransem obrządku pożegnania był znajomy, wspaniały ksiądz Wojciech Drozdowicz, ten, który chował Korę, i obiecał mi, że będzie mówić o tym, że jesteśmy światłem, a nie tam o jakimś prochu, strachu i robakach… - tak jak chciałam. Gdyby Kościół Katolicki był taki jak ten ksiądz… Bo na przykład ksiądz dyrektor cmentarza nie pozwolił mi nieść urny - według przepisów miałam położyć ją na wózku. Jakie to było nieczułe! Straszne! Na tym pogrzebie kilkaset osób połączyło się w swoich sposobach na modlitwę i razem zaśpiewali "Let it be" Lennona. Ludzie wrzucili Naomi do grobu mnóstwo rzeczy - to z resztą grób, w którym leży mój niedoszły wujek, dziecko Powstania Warszawskiego.
Wszystko było zorganizowane przez bliskich: każdy coś przyniósł, coś udostępnił. Zaprzyjaźnione Czeczenki nagotowały jedzenia… Ktoś na miejscu gotował zupę. Muzycy wpadali pograć - choćby na chwilę. Ja tylko prosiłam ludzi, żeby się ciepło ubrali i żeby przynieśli ze sobą kubki i sztućce, bo Miśka - Naomi, która była pierwsza co by się szła bić o Puszczę - nie wybaczyłaby mi przy swoim ekologicznym zaangażowaniu, gdybyśmy naprodukowali plastiku… Prosiłam też żeby nie było kwiatów ciętych, lecz coś co można posadzić, albo żeby w ogóle najlepiej coś gdzieś dla niej posadzić - więc na świecie są dla Naomi posadzone drzewa.
Zatańczyliśmy wołoski taniec za zmarłych, co dla ludzi było dziwne, a dla niektórych nawet nie do zniesienia - tańce na pogrzebie?
Byłam też potem na katolickim pożegnaniu, które z własnej inicjatywy zorganizowali wierzący przyjaciele - śpiewacy.
Nic mi nie pomagało. Ale robiłam tak, jak potrzebowałam.
I podczas tej stypy poczułam, że moja córka "poszła". Niby o to mi chodziło, nasze rytuały zadziałały - ale to jest straszne, straszne uczucie.
Ale też cudowne, gdy patrzysz, że każdy na pogrzebie czymś się zajmuje. Kiedy to dostrzegłam, poczułam, że ja chcę się zająć nie tylko celebrowaniem pogrzebów, lecz chcę też być planerką - tak jak są wedding planerzy, tak ja chcę zając się pomocą przy planowaniu pogrzebów.
Bo to takie bardzo, bardzo ważne, żeby pogrzeb był obrzędem, przeprowadzał i zmarłą osobę i nas samych z jednego stanu w drugi. I żeby pozwolić ludziom się włączyć. Np. mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie zajęłam się moim synem - ale nie byłam w stanie… Zajęła się więc nim wspaniale moja rodzina i przyjaciele. A wyrzuty sumienia to jest to, co sprawia, że naprawdę masz czarne myśli.
I zostajesz sam/a z tym wszystkim, a twoja głowa jest największym potworem. Wyrzuty sumienia i poczucie winy pojawiają się od razu, zwłaszcza w naszej kulturze…
A ja przecież do ostatniej chwili nie przyjęłam do wiadomości, że Naomi może umrzeć. Ja się przygotowywałam na długie chorowanie…
Co ja straciłam! Ile to dało pożywki wyrzutom sumienia: "co jeszcze mogłam zrobić?!". Wiesz co nas może uratować?
Wbicie sobie do głowy czegoś, czego usilnie staramy się uniknąć i czegoś, co nasza kultura próbuje nam skutecznie wyrugować z codzienności - tego, że NAPRAWDĘ w każdym momencie możemy umrzeć. I bliska nam osoba może umrzeć.
Ja i ty się rozstaniemy teraz i możemy się już nigdy nie spotkać. Brzmi jak straszny banał. Ale to jest jedyny sposób. Tymczasem ta nasza ucieczka od śmierci jest naprawdę ogromna: nie czuwamy, nie opłakujemy, nie mamy kontaktu z martwym ciałem. I nie uważamy śmierci za część życia, tylko za jego przeciwieństwo.
Odcinamy się od tego, a przez to nie przeżywamy. I robimy sobie krzywdę, bo odłożona żałoba, przegapiona, nieodbyta - i tak przyjdzie i będzie straszniejsza niż ta, którą przeżyjemy świadomie.
My przecież nie żyjemy "w cieniu śmierci", my na co dzień żyjemy ze śmiercią - jeśli tak na to spojrzymy, życie nabiera innego wymiaru. Śmierć nadaje życiu sens. Wolimy bezpieczny reklamowy świat, niż towarzystwo brzydkiej śmierci. Bo śmierć często nie jest ładna. Choroba nie jest ładna. Płacz nie jest ładny. Gdy płaczesz, ludzie się martwią. Ja się nauczyłam płakać. Oficjalnie.
"Proszę się o mnie nie martwić, wszystko jest okay". I potrafię płakać non stop przez dwa dni. To jest nieprawdopodobne ile człowiek ma tej słonej wody w środku…
Odcinanie się w rozpaczy, smutku i żałobie od siebie samego to chyba najgorsze, co możemy sobie zrobić. A bycie ze sobą to szansa na to, żeby zobaczyć ile mamy tego trudnego, mrocznego w środku i się z tym ułożyć. To nie jest łatwe. Towarzyszyć sobie.
Ja na razie tylko wśród przyjaciół i nieoficjalnie. Ale Anja tak. Takie osoby są bardzo potrzebne ludziom, bo ludzie sami sobie nie potrafią towarzyszyć. Są dla siebie niedobrzy. Olewają własne uczucia, zaprzeczają temu, co czują. Towarzyszka to taka osoba, która nie terapeutyzuje cię - tylko jest z tobą tak, jak ty sam powinieneś/aś być wtedy ze sobą. Ja sama poprosiłam Anję o spotkanie po dwóch latach od śmierci córki. Tak źle się czułam, że nie mogłam oddychać. Rozmawiałyśmy przez dwie godziny i ja po tym czasie zrozumiałam, że tak, jak ona jest ze mną, tak ja chciałabym być ze sobą i z innymi ludźmi.
Dużo słuchania. Dużo milczącego stwierdzenia "to teraz jest tak". Dużo świadomości, że wszystko się zmienia: dziś jest tak, jutro tak, pojutrze jeszcze inaczej. A przede wszystkim czuła, nienachalna obecność. Wydaje się też, że innym jest łatwiej towarzyszyć…
…martwienia się. "Nie płacz, bo ja się tak martwię". Opatulania, żeby żałoby nie przeżyć. "Nie martw się, będzie lepiej".
Najlepsze chęci i intencje nie pomagają. Jeżeli sam/a boisz się płaczu, lęku lub śmierci to jak masz komuś w tym towarzyszyć?
To, co się u mnie wydarzyło pomiędzy śmiercią Naomi a teraz - a powiedziałam ci, że ja prawie nie miałam do tej pory do czynienia ze śmiercią - to odejście ogromnej ilości ważnych osób w moim życiu. Patrzę, jak coraz więcej osób szuka dobrego odchodzenia, pożegnania. Jako antropolożka z wykształcenia chcę przywracać obrzędy przejścia, które wycięto nam z kultury. Bo one mają konkretne elementy, które nam pomagają się zderzyć ze smutkiem, rozpaczą, "przeprowadzić duszę na drugą stronę", jak to się kiedyś mówiło. Duszę zmarłego i własną. Choć utraciliśmy stare obrzędy, możemy wymyślić sobie swoje, nowe, w które wmontujemy te archaiczne elementy. Z całym swoim doświadczeniem - chcę w tym pomóc. Też w tych radosnych chwilach: np. przy spodziewanych narodzinach dziecka. Bo narodziny i śmierć wcale nie są takie odległe…
To się nie kończy. I koncertowanie, praca nijak tego nie zmieniają.
Uważam, że nie ma czegoś takiego jak pięć etapów żałoby** - zresztą współczesna psychologia też tak uważa. Są elementy żałoby: czasem jeden, czasem drugi jest na wierzchu. To, czego ja się uczę to życie ze śmiercią i z żałobą.
Nienawidzę wyrażenia "pogrążony w żałobie". Czasami możesz być pogrążony w smutku, ale nie w żałobie bo to jest druga strona tej samej monety, która mówi "żałoba trwa rok i jeden dzień". To nie jest tak. Bywa, że wiele osób przez dwa lata nie zapłacze a potem ich trafi… U mnie po dwóch latach było tak strasznie ciężko. Nagle się rozpadłam.
Moja znajoma, której mąż zmarł 10 lat temu płacze po nim cały czas, choć ma drugiego męża i rodzinę. Więc to się nie kończy, ale można to domknąć - nauczyć się żyć ze stratą.
Rozpoznać ją w sobie, znaleźć jej miejsce, rozpoznać jakie są moje strategie przetrwania: czy zamieram, czy idę na dyskotekę. Zobaczyć co mnie łączy ze zmarłą osobą, poszukać moich pustych miejsc po tej osobie - to jest bezcenne. Ale tego, co boli - nie unikniemy. Bo żałoba to miłość, tylko w takim burym płaszczyku.
<<Reklama>> Słuchowisko "Tkaczka chmur" dostępne jest w Publio.pl >>
Katarzyna Jackowska - Enemuo fot. arch. prywatne
*Katarzyna Jackowska-Enemuo - Pomorzanka, antropolożka kultury po UJ, mama. Pisarka, autorka książki „Tkaczka chmur" (bajki, która zdobiła nagrodę "Lokomotywa"), muzykantka i opowiadaczka historii. Komponuje własne piosenki i muzykę do spektakli. Współzałożycielka zespołu Jazgodki i Projektu Migawki, z którym tworzy spektakle w dwóch językach polskich – fonicznym i migowym. Autorka projektu „Nieuchronne", na który składają się piosenki stworzone w odpowiedzi na doświadczenie straty. Koncertuje, gra do tańca, opowiada i gra spektakle, a także prowadzi warsztaty śpiewu, tańca i opowieści. Początkująca funeral plannerka i prowadząca ceremonie przejścia.
** Faktycznie, na Zachodzie odchodzi się od nadal kultywowanych w Polsce pięciu etapów żałoby, mówi się o jej fazach. Więcej można przeczytać np. w książce "Cierpisz? Masz do tego prawo" Megan Divine.