Więcej historii niezwykłych kobiet przeczytasz na Gazeta.pl.
Joanna: Pochodzę z Wielkopolski, ale wyjechałam na studia do Niemiec, gdzie poznałam Martina. Pięć lat temu przyszła nam refleksja, że choć z pozoru mamy wszystko, jednak czegoś w naszym życiu brakuje. To, za czym tęskniliśmy, odkryliśmy w Urugwaju. Tam się właśnie dowiedzieliśmy, czym jest permakultura. Co więcej, mogliśmy jej doświadczyć, mieszkając tam przez trzy miesiące. Dlatego też po powrocie do domu postanowiliśmy to kontynuować. Szybko podjęliśmy decyzję o zamieszkaniu w miejscu, gdzie klimat pozwala na prowadzenie takiego gospodarstwa i produkowanie żywności przez cały rok. Spakowaliśmy walizki i polecieliśmy na Teneryfę. Jednak dopiero na La Palmie i po dwóch miesiącach poszukiwań udało nam się kupić 2 ha ziemi nieskażonej cywilizacją, na czym nam najbardziej zależało. Od 40 lat była opuszczona i nieużytkowana. Rosły tu migdałowce, figowce, cytrusy i od nich zaczęliśmy naszą przygodę życia. Wiedzieliśmy jednak, że wkrótce nasze zasoby finansowe się skończą, więc kupiliśmy foodtracka, by nadwyżkę tego, co udało nam się wyhodować, przetwarzać i sprzedawać. Była to dosyć prosta droga, ponieważ od 13 lat jesteśmy weganami, więc dobrze wiedzieliśmy, co musimy uprawiać, by zachować żywieniową samowystarczalność. Niedawno zasadziliśmy też drzewa oliwne, ale jeszcze nie możemy pozyskiwać z nich oliwy. Korzystamy więc z tego, że nasza znajoma ma prasę do oleju i dostarcza nam oliwy z oliwek czy z awokado. Teraz mamy sezon na figi i warzywa dyniowate, śliwki, brzoskwinie, cały czas są papaje i awokado. Tutaj klimat sprzyja weganom, bo jeśli jeden sezon się kończy, to automatycznie zaczyna się drugi.
Przede wszystkim to, że wszystko, co robisz, robisz dla siebie. To nie jest praca, dla mnie to frajda i medytacja. Jestem cały czas w kontakcie z naturą i sama mogę organizować sobie czas. Permakultura to nie tylko ogrodnictwo, to samowystarczalność i to jest wspaniałe! Jemy to, co wyhodujemy. Mamy wystarczającą ilość wody, własną energię solarną i kompostujące toalety, dzięki którym możemy produkować biogaz.
Ubrań nie kupuję od czterech lat, bo jeśli czegoś potrzebuję, to wymieniam się ubraniami z osobami, które tworzą na La Palmie grupę permakulturową. Wszystko staramy się tak zorganizować, żeby nie potrzebować i nie kupować niczego z zewnątrz. Żywimy się bezglutenowo, więc nie potrzebujemy mąki. Wykorzystuję ją jedynie w foodtracku, kiedy gotuję dla innych. Popularne tu jest też rolnictwo wspomagane przez społeczność. Czasami więc całą grupą zbieramy kapustę i wspólnie robimy sobie kapustę kiszoną, albo zbieramy owoce i robimy marmoladę na cały rok. Mamy trzcinę cukrową, więc nie kupujemy cukru. Poza tym do słodzenia dań i deserów wykorzystujemy daktyle, kokosy czy banany. Staramy się być kreatywni, wychodzimy poza schematy i próbujemy nowych rzeczy. Funkcjonuje też w naszej grupie tzw. time-sharing, kiedy np. za ocet, który wyprodukowałam, mogę kupić czas osoby, która w zamian naprawi mi dach.
Joanna i Martin Joanna/archiwum prywatne
To prawda. W planach mamy też zbudowanie ośrodka z domkami do wynajęcia dla turystów, którzy chcą spędzić wakacje w gospodarstwie permakulturowym. Szukamy możliwości sfinansowania tego bez konieczności brania kredytu w banku. Realizacja naszego pomysłu niestety przesunęła się w czasie z powodu pandemii COVID-19 i dużych restrykcji, które mocno wpłynęły na nasze zarobki z foodtracka. Nie było turystów, więc nie mieliśmy dla kogo gotować, a nasz przychód wręcz zniknął. Potem z kolei nadeszła druga katastrofa, bo ledwo w zeszłym roku się odgrzebaliśmy po covidzie, to wybuchł wulkan Cumbre Vieja i znowu turystyka poszła w dół. Zresztą zmieniła się też sytuacja mieszkaniowa na La Palmie, wiele domów znalazło się pod lawą, a ludzie stracili swój dobytek. Wtedy co prawda gotowaliśmy nadal, ale tylko w ramach wolontariatu i z myślą o osobach, które pomagały innym czyszcząc dachy z lawy. Teraz wyspa znowu odżywa.
Przyznaję, że był moment, kiedy o tym przez chwilę pomyślałam. Ale szybko wytłumaczyłam sobie, że gdyby zagrożenie było naprawdę duże, to by nas ewakuowano. Poza tym jesteśmy oddaleni od tego wulkanu, który – niczym z zegarkiem w ręku – wybucha raz na 50 lat i jest przecież stale monitorowany. Z kolei wulkan, na którym znajduje się nasz dom, nie wybuchnie przez kilkaset najbliższych lat. Dobrze nam się tu żyje, bo mamy nieograniczoną przestrzeń i nadal chcemy realizować plan na życie, który rozpisaliśmy, zaraz jak tu przyjechaliśmy. Jeszcze nie jesteśmy nawet w połowie jego realizacji, ponieważ zatrzymała nas na chwilę pandemia, ale też wybuch wulkanu.
Tak, ale jest tu też instytucja, która pomaga w zalesianiu i sadzeniu endemicznych roślin. Za niewielką opłatą można pozyskać tam rośliny i instrukcję, gdzie je posadzić, żeby się przyjęły i żebym nie musiała o nie za dużo dbać. Podpowiadają, co urośnie bez względu na erozję ziemi, czy też jakie drzewa zasadzić dookoła działki, by w razie pożaru odcięły nas od ognia. Tego rodzaju pomoc w zalesianiu La Palmy jest popularna i bardzo ułatwia sprawę.
Zawsze szukamy alternatywnych możliwości, a to dlatego, że wychowałam się na gospodarstwie w Polsce i wiem, że jeśli dostaje się dotację od państwa, to z odgórnie narzuconymi warunkami, które trzeba spełnić. Jesteś np. zobligowany, by skosić łąkę w określonym terminie, więc jeździsz po niej traktorem, spalasz benzynę, a przy okazji też zabijasz naturalnie żyjące w trawie owady, czy zwierzęta. To nie jest w zgodzie ani z naturą, ani ze mną. Wiem, że wystarczy wypuścić na łąkę zwierzęta – kozy, owce, czy krowy, by skosić ją naturalnie. Nie chcemy mieć też dotacji do budowy domków, bo z założenia chcemy być samowystarczalni.
Otwieramy się na ludzi z różnych stron świata, robimy kursy gotowania, warsztaty z edukacji wegańskiej. Naszą Veganotekę lubią też odwiedzać jogini, bo warunki sprzyjają tu uprawianiu jogi, czy organizowaniu kręgów kobiecych. Niektórzy rezerwują Veganotekę na prywatne eventy, czasem robimy je też w naszym ogrodzie. Uwielbiam te momenty, kiedy podaję ludziom talerz z jedzeniem, a oni pytają, co to i z czego jest zrobione. Wtedy pokazuję roślinę rosnącą obok i mówię, że jeśli chcą, to możemy do niej podejść i im o niej opowiem.
Joanna i Martin Joanna/archiwum prywatne
To może na "łososia" z marchewki? Bo mamy tu wszystko, czego nam potrzeba, czyli algi, marchewkę, a nawet sól. Trzeba pokroić marchewkę na cieniutkie plasterki, zamarynować z koprem i algami, które nadadzą jej rybnego posmaku. Wystarczy trzymać marchewkę w marynacie 12 godzin, ale najbardziej intensywny smak uzyskujemy po dłuższym czasie marynowania. Więcej takich inspiracji znajduje się na naszym instagramowym profilu @veganotecalapalma.