Robi karierę naukową i wychowuje córkę w Polsce. "Kiedy pierwszy raz zabraliśmy ją do Indii, musiałam wziąć ze sobą polskie zupy"

Amrita wraz z mężem i 11-miesięczną Myrą przeprowadzili się do Polski w 2017 roku. Teraz ich córka ma już sześć lat i nie wyobraża sobie życia nigdzie indziej. "W kwietniu byliśmy w Indiach, pierwszy raz od początku pandemii i dla niej to był szok kulturowy. Jak tylko wylądowaliśmy w Delhi, mówiła, że chce wracać do Warszawy, że tęskni" - opowiada Amrita w rozmowie z Gazeta.pl.

Żony, matki, przyjaciółki, sąsiadki, ale przede wszystkim kobiety. Wyruszyły w drogę, aby w obcym kraju zbudować swój dom od nowa. Klaudia Kolasa rozmawia z cudzoziemkami o tym, jak wygląda ich życie w Polsce, co pomimo wychowania w różnych kulturach nas łączy, a co dzieli. Kolejne teksty z cyklu "Rozmowy bez granic" publikowane są w środę co dwa tygodnie o godzinie 20.

Klaudia Kolasa, kobieta.gazeta.pl: Co się wydarzyło, że zamieszkaliście w Warszawie? 

Amrita Jain: W 2014 roku obroniłam doktorat w Indiach. Potem pracowałam jako adiunkt na uniwersytecie w Dubaju. Przeprowadziłam się z rodziną do Polski w lipcu 2017 roku. Mój mąż dostał tu pracę. Od razu zaczęłam szukać możliwości na własny rozwój. Po dwóch miesiącach w Warszawie odebrałam telefon z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk i pracuję tam do dziś jako adiunkt. 

Wiedziałaś cokolwiek na temat Polski, kiedy zdecydowaliście się tu przeprowadzić? 

Właściwie, zanim przeprowadziliśmy się do Dubaju, mój mąż pracował przez 10 miesięcy w Krakowie. Ja dołączyłam do niego na trzy miesiące przed końcem kontraktu. Mogę być szczera?

Pewnie. 

Nienawidziłam wtedy tego kraju. Był akurat listopad. Nie mogłam znieść tego, że o 15:00 jest już ciemno. Nie pracowałam, nie mieliśmy dzieci. Nudziło mi się w domu. To było pierwsze państwo europejskie, do którego trafiłam. Nie byłam oswojona z kulturą. Nie wiem, czy pamiętasz, ale w 2014 roku jeszcze nie było tylu obcokrajowców w Polsce. Przez trzy miesiące na ulicach Krakowa nie spotkałam nikogo z Indii. Naprawdę się wyróżnialiśmy. Poza tym niewiele osób mówiło po angielsku.  

Wyobrażam sobie, że czułaś się samotna. 

Tak, dlatego wyprowadziliśmy się do Dubaju. Mieszkaliśmy tam trzy lata, ale kiedy urodziła się nasza córka, zdecydowałam, że nie chcę, żeby dorastała w miejscu, gdzie najważniejsze są pieniądze. Przeprowadziliśmy się do Warszawy, kiedy Myra miała tylko 11 miesięcy. Teraz Polska jest dla niej domem.  

A dla ciebie? 

Ja dzięki córce otworzyłam się na ludzi. Rozmawiałam z innymi rodzicami w parkach i na ulicy. Poznałam mamy ze żłobka. Było zupełnie inaczej. Myra zmotywowała mnie też do nauki języka. Swoje pierwsze słowa wypowiedziała po polsku. Jej ulubione to "ogórek". Opiekunki w żłobku nie mówiły po angielsku, więc nie mogły mi opowiadać o tym, co moja córka robiła w ciągu dnia. Nie miałam wyjścia, musiałam zacząć się uczyć. Od dwóch lat regularnie chodzę na lekcje i wydaje mi się, że mój poziom jest niezły. 

Poznałyśmy się na wydarzeniu organizowanym przez Narinder, która otworzyła swój salon kosmetyczny w Warszawie i opisywałam jej historię kilka miesięcy wcześniej. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że masz w Warszawie sporo koleżanek pochodzących z Indii.  

Tak, mamy szerokie grono znajomych. Z osobami z Indii poznaliśmy się w warszawskich świątyniach hinduistycznych, podczas świąt i festiwali. Polskich znajomych mamy więcej. Ostatnio nawet byliśmy na wakacjach z trzema polskimi rodzinami. Uwielbiamy się z nimi spotykać, próbować lokalnych potraw i dowiadywać się więcej na temat waszej kultury.

Polacy są bardzo pomocni. Nawet osoby, z którymi nie mam bliskiego kontaktu, zapraszają mnie do siebie i mówią, że opowiedzą mi o kulturze, porozmawiają ze mną po polsku. To ogromne szczęście, że mam wokół siebie takich ludzi, również w pracy. 

Robienie kariery naukowej przez kobietę chyba nie jest łatwe w Indiach? 

Tak naprawdę wszystko zależy od tego, w jakiej rodzinie zostałaś wychowana. Często wielopokoleniowe rodziny mieszkają pod jednym dachem, więc kobietom bywa trudno. Ja w momencie pisania doktoratu nie miałam ani dzieci, ani męża. Nic mnie nie ograniczało. Teraz łączenie pracy naukowej z macierzyństwem jest o wiele większym wyzwaniem. Przeprowadzam eksperymenty w laboratorium i spędzam tam mnóstwo czasu. Czasem muszę zaczynać pracę o 5 rano. Czasem muszę jechać do laboratorium o 21:00. Żeby odnieść sukces, trzeba mieć wspierającą rodzinę. Naprawdę to jest potrzebne. Moi bliscy rozumieją, że praca jest dla mnie ważna. Czasem zaczynam tak wcześnie, że można zastać mnie w laboratorium w piżamie. Pracuję z chemikaliami, więc wystarczy chwila nieuwagi, żeby doszło do tragedii. Muszę być całkowicie skupiona i nic nie może mnie rozpraszać. Muszę dawać z siebie 100 procent fizycznie i mentalnie. Ale da się to wszystko zrobić. 

Rozumiem, że mąż nie dzwoni w czasie twojej pracy, żeby zapytać: "W której szufladzie jest...". Wspiera cię? 

Jest ze mnie bardzo dumny. Zawsze chwali się tym, co robię. Wie, że muszę podróżować na spotkania i konferencje. Rozumie to, że kiedy nie uda mi się eksperyment, odbija się to na moim nastroju. To ogromne rozczarowanie, kiedy po miesiącach oczekiwania okazuje się, że coś poszło nie tak. To on motywuje mnie, żebym się rozwijała i pracowała nad badaniami. Poza tym świetnie zajmuje się naszą córeczką. 

Myra ma już sześć lat i większość swojego życia spędziła w Polsce, ma polskich przyjaciół. Zastanawia mnie, czy  wychowujecie ją bardziej "po polsku", czy staracie się przekazać te wartości, które są bliskie waszej kulturze?

Staramy się wychowywać ją w obu kulturach. Właściwie to ona przekonuje nas do polskich zwyczajów, bo chce robić to, co dzieci w jej grupie. Teraz każdego roku świętujemy Boże Narodzenie – ubieramy choinkę, dekorujemy mieszkanie, przychodzi św. Mikołaj. Myra opowiada nam o tym, jak wszystko powinno wyglądać. Uwielbia polskie jedzenie. Przez ponad dwa lata jadła tylko polskie potrawy, bo takie posiłki były w żłobku i nic innego jej nie smakowało. Kiedy pierwszy raz zabraliśmy ją do Indii, musiałam wziąć ze sobą polskie zupy i kasze. Babcia nie była zachwycona. 

W kwietniu znów byliśmy w Indiach, pierwszy raz od początku pandemii i dla niej to był szok kulturowy. Jak tylko wylądowaliśmy w Delhi, mówiła, że chce wracać do domu, że tęskni za Warszawą. Potrzebowała tygodnia, żeby się przyzwyczaić, ale cały czas brakowało jej Polski. To były dla niej wakacje, a tu jest jej dom.  

Oczywiście cieszyła się, że w końcu może spędzić czas z dziadkami. Kiedy jej polscy koledzy i koleżanki mówią, że byli u babci w weekend czy babcia odbiera ich z przedszkola, ona jest smutna. W Indiach próbowała przekonać moich rodziców, żeby przeprowadzili się do Warszawy. Wymyślała najsłodsze powody, żeby ich tu ściągnąć. 

Możesz podać przykład? 

"Babuniu, wiesz że gdybyś przeprowadziła się do Polski, mogłabyś kupić arbuza bez pestek? Nie musiałabyś się męczyć, żeby je wyciągnąć. To takie proste, proszę, przeprowadź się do Polski". Albo kiedy mój tata któregoś dnia pomylił drogę, powiedziała mu: "Dziadziuś, nawet nie pamiętasz tej drogi, więc czemu nie chcesz przeprowadzić się do Polski?". Opowiadała im, że mamy dla nich wszystko poza dwoma dodatkowymi krzesłami.

Brakuje mi tej rodzinnej atmosfery, wspólnego świętowania. W Polsce chodzimy na różne wydarzenia, ale to zupełnie co innego. Widzę różnicę między Myrą a dziećmi, które miały okazję przez kilka lat żyć w Indiach. 

Ma tylko polskich przyjaciół czy też koleguje się z dziećmi z Indii? 

Zna też hinduskie dzieci, ale rzadko się z nimi widuje. Wiesz, dwa lata temu zaczęła zadawać mi pytania: "Dlaczego mam czarne włosy?", "Dlaczego mam ciemną skórę?", "Kiedy moje włosy zrobią się brązowe?". Codziennie widuje tylko polskie dzieci, trudno jej to zrozumieć. Mój mąż tłumaczył jej, że kiedy patrzy na psy, widzi, że mają różne rasy, wyglądają inaczej. Tak samo jest z ludźmi. Wydawało nam się, że zrozumiała. Kilka dni później zapytała o to samo i powiedzieliśmy jej, że przecież już jej to tłumaczyliśmy. Odpowiedziała: "No tak, ale chodziło o psy. Ja nie jestem psem!". Innego dnia namawiała mnie, że chce mieć rodzeństwo. W końcu powiedziała: "Mamusiu, ale wiesz, że musimy lecieć do Indii, kiedy będziesz miała w brzuchu bobaska?".  Zapytałam ją dlaczego. "No bo my jesteśmy z Indii, a jeśli dziecko będzie w brzuszku w Polsce, to urodzisz dziecko mówiące tylko po polsku". 

Twoja rodzina zauważyła, że Polska was zmieniła? 

Zdecydowanie. Moja siostra się z tego cieszy, bo w Indiach cały czas funkcjonują aranżowane małżeństwa i pary młode nie mają czasu na to, żeby się poznać. Przekonałam naszych rodziców, aby pozwolili jej dłużej spotykać się z chłopakiem i spędzić z nim więcej czasu w weekendy i wieczorami, zanim wezmą ślub. Małżeństwo jest ogromnym krokiem. Oczywiście można później się rozwieść, ale to nie jest łatwe. Szczególnie w Indiach. 

Czy zawsze jest tak, że panna młoda musi po ślubie wprowadzić się do domu męża i mieszkać z jego rodzicami? 

Często, ale nie zawsze. Ja i mój mąż jesteśmy małżeństwem z miłości. Nikt go nie aranżował. Poznaliśmy się i zaczęliśmy się spotykać. Dla mojej rodziny to był szok, bo wychowaliśmy się w innych religiach. Ja wyznaję dźinizm, a mój mąż sikhizm. W Indiach ma to duże znaczenie. Nigdy nie miałam okazji zamieszkać z rodziną męża, bo od razu po ślubie wyjechaliśmy.  

Co teraz jest dla was największym wyzwaniem? 

Przede wszystkim nauczenie naszej córki tego, co jest ważne w życiu. W dzisiejszych czasach nastolatkowie bardzo łatwo przyswajają złe nawyki. Z drugiej strony wiem, że zakazy i nakazy nic nie zdziałają. Chciałabym, żeby wyrosła na dobrą osobę, która potrafi odróżnić, co w życiu jest dobre, a co złe.  

Drugą rzeczą, która nas teraz niepokoi, jest to, że nasi rodzice się starzeją. Dopóki sami sobie radzili, wszystko było w porządku, ale teraz okazało się, że ojciec mojego męża ma raka w zaawansowanym stadium. Trudno jest o tym myśleć. Moglibyśmy wrócić do Indii, żeby się nimi zająć, ale nie wiem, jak moja córka to zniesie. Z drugiej strony rodzice nas potrzebują. Nie wiemy, co robić.

Więcej o: