Kredyty hipoteczne miażdżą Polki. "89 procent moich zarobków to raty"

- Mam zerowe zaufanie do Adama Glapińskiego i rządzących. Czuję się wręcz obrażona kolejnymi oświadczeniami. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy traktowani jak idioci, którzy połkną wszystko. Jestem też zła na siebie, że nie zareagowałam w odpowiednim momencie. Dziś nie mam już z czego ciąć wydatków - mówi Małgorzata z Warszawy. Rata jej kredytu to aktualnie 4400 zł. Zarabia 5000 zł.

7 lipca prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński poinformował o kolejnej podwyżce stóp procentowych. W konsekwencji są one aktualnie najwyższe od 10 lat. I choć nastroje wśród Polaków, którzy zdecydowali się na kredyt o zmiennym oprocentowaniu, nie są pozytywne, szef NBP przekonywał, że prognozy jego analityków były najlepsze ze wszystkich banków centralnych, a on sam jest "właściwym prezesem na trudne czasy".

Podczas nieformalnej rozmowy z działaczką Agrounii na sopockim molo poradził kobiecie, by wzięła wakacje kredytowe, oraz przekonywał, że "teraz ma normalny kredyt". Ciekawy punkt widzenia miała także żona szefa NBP, Katarzyna Glapińska. Życzyła działaczce, by wygrała w totolotka oraz stwierdziła, że "jak Putin wejdzie do Polski, to będzie jeszcze gorzej".

Sprawdziłam, jak żyje się kobietom, które zdecydowały się w ostatnich latach na kredyt hipoteczny i nie wygrały jeszcze w totolotka.

"Musiałoby się stać coś strasznego, żeby stopy procentowe wystrzeliły w kosmos"

Małgorzata pracowała kilka lat temu w dynamicznie rozwijającej się branży eventowej. Zarządzała dużymi zespołami sprzedażowymi w sieciach hotelowych, organizowała też konferencje. – Co roku moja branża notowała około 20-procentowe wzrosty, a Warszawa i cała Polska były traktowane jako bardzo atrakcyjny rejon do inwestycji w nowe hotele. Naszym krajem interesowały się znaczące sieci międzynarodowe, niektóre zaczęły nawet tu swoje inwestycje – opowiada.

41-latka pięła się po szczeblach kariery, wypowiadała się jako ekspertka w branżowych mediach. – Budowałam tę pozycję od 20. roku życia. Bardzo świadomie i konsekwentnie. W 2017 roku zdecydowałam się na kredyt hipoteczny. Miałam duży, ponad dwudziestoprocentowy wkład własny, zarabiałam dobrze, około 12 tysięcy złotych na rękę. Kupiłam duże, ponad stumetrowe mieszkanie na Starym Mokotowie – opowiada.

Kobieta skorzystała z usług doradcy kredytowego, który pośredniczył w załatwianiu formalności, pomógł w załatwieniu najbardziej korzystnego kredytu i… doradził zmienne oprocentowanie. – Mówił mi dokładnie tak, jak dziś czyta się w memach. Że musiałoby wydarzyć się coś strasznego, żeby stopy procentowe wystrzeliły w kosmos. Jakaś wojna albo epidemia. Kiedy podpisywałam umowę, stopy procentowe były na poziomie 5,6 pp. I szybko spadły poniżej 2. Mogłam wtedy pomyśleć, ze zrobiłam świetny interes. Płaciłam ratę na poziomie 2700 zł i nie było to dla mnie dużym obciążeniem, zważywszy na moje zarobki – mówi.

A później przyszła pandemia koronawirusa. I wojna w Ukrainie.

"89 procent moich zarobków to opłaty i raty"

- Miałam wsparcie rodziny, na początku pandemii skorzystałam też z tarcz dla przedsiębiorców. Jakoś udało mi się zamykać budżetowo kolejne miesiące. Miałam też perspektywę, że przecież za chwilę wszystko się zmieni. (…) W pewnym momencie musiałam jednak zrezygnować z działalności gospodarczej, zacząć pracę na etacie. Nagle ze specjalistki stałam się szeregowym pracownikiem i musiałam zaczynać od nowa. Czułam, jakby ktoś zabrał mi 15 lat życia – opowiada.

- Teraz 89 procent moich zarobków to opłaty i raty. Musiałam zrezygnować ze wszystkich tzw. dóbr luksusowych. Nie jeżdżę na wakacje, nie kupuję ubrań, do minimum ograniczyłam jakiekolwiek zakupy. Kupuję tak naprawdę tylko rzeczy niezbędne. Kryzys, podwyższone stopy procentowe, szalejąca inflacja – to wszystko jest na tyle odczuwalne, że luksusem jest dla mnie kupienie raz w tygodniu kilograma truskawek lub czereśni – dodaje.

Małgorzata prowadzi gospodarstwo domowe razem z partnerem, wychowują też dziecko w spektrum autyzmu. – Miałam już różne myśli, łącznie ze sprzedażą mieszkania i wyjazdem z Warszawy. Ale nie mogę tego zrobić, nie znajdziemy dla syna tak dobrej terapii poza stolicą. Dziś bardziej zastanawiam się, co zrobić, żeby przetrwać. Nie mam dalekich planów, myślę o tym, jak przeżyć kolejny miesiąc. Mogę tylko łapać się dodatkowych prac, żeby ten budżet podratować. Ciąć już nie mam z czego – mówi.

Adamowi Glapińskiemu i zapowiedziom końca podwyżek stóp procentowych, nie wierzy. – Mam wrażenie, że jesteśmy traktowani jak idioci, którzy połkną wszystko. Sama jestem na siebie zła, że być może nie zareagowałam w odpowiednim momencie i nie zmieniłam oprocentowania kredytu na stałe. Ale wierzyłam, że nie przekroczy to tak abstrakcyjnego pułapu. Kiedyś miałam długofalowe plany, a dziś zastanawiam się, jak doczekać do trochę lepszych czasów. A z drugiej strony jestem praktycznie pewna, że tych lepszych czasów nie będzie. Że będzie jeszcze gorzej, niż jest teraz. To taki syndrom gotującej się żaby. Przyzwyczajamy się do siedzenia w tej beznadziei. Rządzący serwują nam metodę małych kroczków i małego szoku. Dzięki temu ludzie nie robią żadnych gwałtownych ruchów, nie wychodzą na ulice, tylko godzą się na to, co jest. Aż w końcu się wszyscy ugotujemy – mówi.

"Gdyby nie mąż, wylądowałabym pod mostem"

Dominika mieszka z mężem i synem we Wrocławiu. Kiedy z nią rozmawiam, jest już spakowana do szpitala. Kolejnego dnia ma termin porodu. Jest nauczycielką wychowania przedszkolnego i edukacji wczesnoszkolnej. Zarabia 2500 zł.

- Choć całe życie mieszkałam z rodzicami, a później z przyszłym mężem w centrum Wrocławia, nie było nas stać, by kupić mieszkanie w tej lokalizacji. Zdecydowaliśmy się więc na dużo tańsze Jagodno, 5700 zł za metr kwadratowy. Kredyt wzięliśmy w grudniu 2019 roku, a do mieszkania wprowadziliśmy się cztery miesiące później – opowiada. Para kupiła 55-metrowe mieszkanie w kredycie na 30 lat. – Dzięki pomocy teściów mieliśmy ponad 20 procent wkładu własnego. Skorzystaliśmy też z pomocy doradcy kredytowego. Początkowo płaciliśmy ratę na poziomie 1700 zł. Aktualnie jest to 3200 zł. To więcej, niż wynosi moja pensja – mówi Dominika.

Jej mąż jest programistą, zarabia około 8 tysięcy złotych. – Uważam, że to dobre wynagrodzenie, ale mamy też 2-letniego syna. Płacimy 1300 zł za prywatny żłobek, bo nie udało się dostać do publicznego. Do tego czynsz, prąd, telefon, internet. Trochę dobija mnie poczucie, że moja pensja nie pozwoliłaby pokryć nawet samej raty kredytu. (…) W tym roku nie planowaliśmy żadnych wakacji. Mamy nadzieję, że uda się pojechać w przyszłym, ale naprawdę zastanawiam się, czy będzie nas na to stać. Czy nie będę wolała odłożyć tych pieniędzy jako jakieś zabezpieczenie dla rodziny. Mając dwoje dzieci, mogą trafić się różne niespodziewane wydatki. Naszego syna czeka wkrótce prywatna operacja usunięcia migdałka gardłowego i wydrenowania uszu. Zapłacimy za nią około 7 tysięcy złotych. To oczywiście ważniejsze, niż jakiekolwiek wakacje – dodaje kobieta.

Dominika tłumaczy, ze każda wizyta z synem u lekarza to 200 zł. Dodatkowo prywatne konsultacje ginekologiczne w ciąży – 280 zł za jedną. – Jestem załamana, kiedy słyszę złote rady polityków w stylu "jeść mniej". Mnie przeraża zwykła wizyta w warzywniaku. Nie jemy dużo, staram się gotować w domu, zwracam uwagę na produkty, które kupuję. Zaczęłam przeglądać gazetki z promocjami i uwzględniać je w planowaniu posiłków. (…) Niedawno moja teściowa przywiozła nam sporo cukinii ze swojego ogródka. Nie znoszę tego warzywa, ale wszystko jest tak drogie, że nie mogłam jej wyrzucić. Zużyłam ją całą – mówi.

Urlop macierzyński chce wykorzystać jako czas, w którym zastanowi się nad życiem zawodowym. – Kocham swoją pracę, od zawsze uwielbiałam pracować z dziećmi, ale to się robi wolontariatem. Możliwe, że będę musiała z niej zrezygnować – przyznaje Dominika.

"Wyjście do dentysty to dobro luksusowe"

27-letnia Magda z Gdańska od pięciu lat pracuje w banku, zarabia średnio około 4300 zł. – Wiem, że to brzmi tak, jakbym była specjalistką od kredytów hipotecznych, ale moja działka to bezpieczeństwo, więc przed decyzją o kupnie mieszkania, skorzystaliśmy z narzeczonym z usług doradcy kredytowego  - opowiada.

Kredyt wzięli w październiku 2020 roku, czyli w momencie, gdy stopy procentowe były rekordowo niskie. – Ale nie zadłużyliśmy się pod korek. Mieliśmy razem zdolność kredytową na poziomie 580 tys. zł, pożyczyliśmy 330 tysięcy. Rata miała wynosić około 1530 zł. Do marca urosła nam do 2300 zł. Na szczęście udało nam się jeszcze przejść na stałe oprocentowanie. Gdyby nie to, płacilibyśmy dużo więcej – opowiada. Przed przejściem na stałe oprocentowanie, słyszała ostrzeżenia ze strony rodziny. – Żeby może jednak się na nie nie decydować, że stopy zaraz spadną. Ale ja już w to nie wierzyłam. Żałuję tylko, że zrobiliśmy to tak późno – przyznaje.

Jak mówi Magda, 2300 zł raty na dwie osoby nie jest tragedią, ale kredyt w połączeniu z rosnącymi cenami prądu czy żywności i planowanym ślubem, to dostateczny powód, by zrezygnować z wakacji. – Podobnie z wyjściami do restauracji. Lubimy to robić, ale kiedy są miesiące bez premii w pracy, to przez tydzień jesteśmy na zupie. Do tego mamy do wykarmienia dwa koty – żwirek, karma, weterynarz – to też duże koszty – przyznaje.

- Najgorzej uderzają po kieszeni wszelkie niespodziewane wydatki typu wyjście do dentysty. Nie powinno tak być, ale to dziś dobro luksusowe. Trzeba dokładnie liczyć kasę w danym miesiącu, żeby móc sobie na to pozwolić. (…) Wpływ inflacji na życie odczuwam na każdym kroku. Kiedyś idąc na zakupy do Biedronki, wydawałam 100 zł i wychodziłam z pełnym koszykiem. Dziś mam za to parę warzyw, ciastka i płyn do prania – tłumaczy.

"Brak wiedzy ekonomicznej"

Jak wskazywał Europejski Bank Centralny, jeszcze 4 lata temu Polacy brali kredyty hipoteczne niemal wyłącznie ze zmiennym oprocentowaniem. Co ciekawe, oferta kredytu ze stałą stopą pojawiła się w naszym kraju dopiero w 2015 roku, a trzy lata później była ona dostępna jedynie w trzech dużych bankach. Sytuację zmieniła dopiero wydana przez KNF rekomendacja, zgodnie z którą banki miały obowiązek wprowadzić do swych ofert kredyty ze stałym oprocentowaniem od lipca 2021 roku.

Mimo to, przy moim wpisie dotyczącym poszukiwania rozmówczyń do artykułu o rosnących ratach kredytów hipotecznych, pojawiło się wiele głosów, jakoby kredytobiorcy byli sami sobie winni, a ich trudna sytuacja wynika z "braku wiedzy ekonomicznej". O to, czy osoby, które zdecydowały się na zmienne oprocentowanie, powinny mieć pretensje same do siebie, zapytałam Antoninę Grzelak z popularnej aplikacji PanParagon.

- Można by powiedzieć, że formalnie kredytobiorcy są sami sobie winni, bo nie przeczytali dokładnie umowy, nie przewidzieli wszystkich efektów, które mogą się wiązać z ich decyzją. Ale pod względem życiowym, psychologicznym i po prostu ludzkim, to nie jest takie czarno-białe. Po pierwsze, faktycznie brakuje w naszym społeczeństwie edukacji finansowej. Niezależnie od płci. Drugą rzeczą jest tzw. wyuczona bezradność. Musimy mieć świadomość, że niektóre rodziny przekazują tę bezradność finansową z pokolenia na pokolenie. I to nie wynika z niedbalstwa czy złych intencji. Czasem nawet świetnie wykształcony człowiek nie jest w stanie w pełni zrozumieć umów, które są napisane bardzo specjalistycznym językiem. A nie każdego stać na prawnika czy inne profesjonalne wsparcie. Często też klienci banków nie widzą potrzeby, by głębiej analizować umowę kredytową. Bo wychodzą z założenia, że skoro podpisują umowę z instytucją, która cieszy się tak dużym zaufaniem społecznym, trochę naiwnie wierzą w to, że wszystko będzie dobrze, że są bezpieczni. Tych czynników jest wiele i trudno winić te osoby, że nie były do końca świadome zagrożeń. Poza tym, patrząc zdroworozsądkowo – kto mógł przewidzieć, że wybuchnie pandemia, albo wojna? To przypadki losowe, które dodatkowo obciążają to ryzyko, ale naprawdę trudno było je przewidzieć nawet najlepszym ekspertom – tłumaczy specjalistka.

Kredyt na mieszkanie to mniejsze zło?

Grzelak dodaje, że sytuację komplikuje fakt ekstremalnie trudnej sytuacji mieszkaniowej w Polsce. - Ostatnie miesiące sporo namieszały na rynku deweloperskim. Mieszkań jest mało, schodzą na pniu, a wynajem jest koszmarnie drogi. Często wzięcie kredytu okazywało się "mniejszym złem", ludzie woleli płacić nawet wyższą ratę, ale mieć świadomość, że płacą za własne mieszkanie, a nie do kieszeni wynajmującego - mówi. 

I choć prawo do mieszkania jest naturalną potrzebą ludzką i nie powinno być przywilejem, sposobu na rozwiązanie aktualnej sytuacji na rynku nie widać. W tym kontekście warto przypomnieć flagowy pomysł PiS, "Mieszkanie Plus". Rząd zapowiadał, że na dobry początek powstanie 100 tys. mieszkań na wynajem. Lokale miały charakteryzować się umiarkowanymi czynszami, dostępnymi także dla słabiej uposażonych rodzin. Nic takiego się nie wydarzyło, a jak wynika z analizy Polskiego Związku Firm Deweloperskich do końca października 2021 r. w ramach programu Mieszkanie Plus wybudowano zaledwie 15,3 tys. mieszkań, a 20,5 tys. mieszkań znajdowało się w budowie. Deweloperzy niechętnie biorą udział w programie. Chodzi głównie o koszty budowy mieszkań, które oszacowano kilka lat temu i przy dzisiejszym wzroście cen surowców i robocizny nijak nie przystają do rzeczywistości.

Rząd nie ma więc pomysłu na przezwyciężenie mieszkaniowego kryzysu, a jest to tym bardziej przykre, że Polska ponosi jedne z najniższych wydatków na wsparcie mieszkalnictwa w całej Unii Europejskiej. Pozostaje więc, zgodnie z radą prezydenta Andrzeja Dudy, "zacisnąć zęby" i, jak mówiła europosłanka Prawa i Sprawiedliwości Elżbieta Rafalska "ten bardzo trudny czas przeczekać".

Więcej o: