Poznaliśmy się w Warszawie na wymianie językowej. To były takie cotygodniowe spotkania, które polegały na tym, że w jednej kawiarni zbierali się ludzie chcący się uczyć różnych języków i po prostu ze sobą rozmawiali. Każdemu językowi dedykowany był oddzielny stolik. Ja pomagałam te spotkania organizować i chciałam odświeżyć swój francuski. On przychodził ze znajomymi i chciał się uczyć polskiego. Ostatecznie zaczęliśmy gadać po angielsku i tak zostało do dzisiaj.
Nieeee (śmiech). Pojechaliśmy tam po ok. 1,5 roku znajomości. Nigdy wcześniej tam nie byłam i nie miałam żadnych powiązań z tym krajem.
Bardzo ciepło i pozytywnie. Przygotowali nam na przykłąd wspólną sypialnię. A to nie jest coś typowego w Maroku, gdzie jednak wciąż przywiązuje się dużą wagę do uprawiania seksu przed ślubem. A właściwie jego nie uprawiania (śmiech). Tam Marokańczyk lub Marokanka nie może nawet wynająć pokoju w hotelu z niespokrewnioną osobą płci przeciwnej bez ślubu.
Też dobrze. Zarówno jedni jak i drudzy rodzice są wykształceni i nie należą do osób konserwatywnych. Moi na szczęście nie kierują się stereotypami narodowościowymi, raczej patrzą na to co dana osoba sobą reprezentuje. Bardzo szybko polubili mojego wybranka, pomimo lekkiej bariery językowej między nim a moim ojcem. Jego rodzina również zareagowała dobrze. Byli bardzo otwarci, nie zauważyłam żadnego negatywnego nastawienia.
To prawda. Nigdy nie byłam jedną z tych dziewczyn, które od dziecka wyobrażają sobie białą suknię z welonem i tego typu sprawy. Kiedy zdecydowaliśmy się pobrać, wręcz zaproponowałam żebyśmy wyjechali gdzieś daleko i pobrali się tylko we dwoje. Na przykład na jakiejś tropikalnej plaży. Z drugiej strony chcieliśmy spędzić ten dzień z rodziną i przyjaciółmi. Tak więc ostatecznie zdecydowaliśmy się na ślub plenerowy w ogrodzie i niewielkie przyjęcie dla najbliższych nam osób w Warszawie. To się później nieco pokomplikowało od strony logistyczno-papierologicznej i ostatecznie doszła jeszcze oddzielna ceremonia w Urzędzie Stanu Cywilnego z uroczystym obiadem. I na tym miało się skończyć.
Tak (śmiech). Zasugerowała zorganizowanie osobnej, tradycyjnej uroczystości w Maroku, w której mogłaby wziąć udział cała ich rodzina. Mój mąż jest najstarszym dzieckiem i jedynym synem, a do tego od wielu lat żyje za granicą i nie ma zbyt wielu okazji żeby spędzać czas z rodziną, ani żeby dzielić z nią ważne życiowe wydarzenia. Jego rodzicom bardzo na tym zależało, a jemu z kolei zależało na tym, żeby ich prośbę zrealizować. Bardzo lubię swoich teściów, cenię ich i doceniam to jak mnie traktują, poza tym uważam, że jeśli coś jest ważne dla człowieka, którego kocham, to w pewnym sensie jest ważne też dla mnie. Chociaż trochę. Więc po wielu burzliwych dyskusjach zdecydowaliśmy się spełnić życzenie teściowej i zgodziliśmy się na to, co nazywam "moim wielkim marokańskim weselem". Odbyło się rok po warszawskim ślubie.
Marokańskie wesela są wielkie, wystawne i w moich oczach: ekstrawaganckie. Jeśli oczywiście dana rodzina może sobie na coś takiego pozwolić. Zazwyczaj trwają całą noc (nasze skończyło się śniadaniem). Bywa też, że trwają dwa dni, wtedy pierwszy dzień jest przeznaczony na ceremonię henny.
Jest to coś w rodzaju naszego wieczoru panieńskiego: uroczystość przeznaczona bardziej dla kobiet, aczkolwiek zdarza się, że mężczyźni też biorą w niej udział, chociaż biernie. Pannie Młodej ozdabia się wtedy dłonie i stopy wzorami z henny, a następnie to samo robi się dla wszystkich chętnych uczestniczek. Jeśli wesele trwa jeden dzień (jak nasze), ceremonia henny odbywa się po prostu na jego początku.
Wracając do przebiegu wesela w Maroku - ma zupełnie inną dynamikę niż nasze polskie. Na przykład tam nie zaczyna się od jedzenia. Nie ma potrzeby robić szybkiego podkładu pod alkohol, gdyż przynajmniej oficjalnie: nikt go nie pije. To co wytycza rytm imprezy i stanowi jednocześnie główną atrakcję, to przebieranie się panny młodej. Tak naprawdę to obojga młodych, ale nie oszukujmy się: jak na każdym chyba weselu, to panna młoda skupia na sobie większość uwagi. Ma więc ona kilka kreacji, zazwyczaj od trzech do siedmiu. Nie wykluczam, że w bardzo bogatych rodzinach może być i więcej, ale nigdy o większej liczbie nie słyszałam i nie bardzo widzę w tym sens z racji czasu potrzebnego na każdą przebiórkę.
Nie my. Teściowa. Z racji tego, że w tamtym czasie ja mieszkałam w Polsce, a mój mąż krążył między naszym warszawskim domem, a pracą w Niemczech, żadne z nas nie miało czasu na liczne podróże do Maroka. Poza tym przecież to miało być tradycyjne marokańskie wesele, o którym ja nie miałam pojęcia wcale, a on: miał bardzo ograniczone.Tym samym to teściowa zajęła się organizacją całości, z nami konsultując tylko najbardziej kluczowe kwestie. Mój mąż na przykład miał okazję obejrzeć i zaakceptować salę, ja: wyrazić sugestie, co do jedzenia. Udało nam się także uniknąć samej ceremonii zaślubin (na czym zależało zwłaszcza mojemu mężowi). Chociaż kiedy teraz o tym myślę nie wiem, czy ona naprawdę nam groziła skoro byliśmy już po ślubie, a w Maroku nie funkcjonuje nic takiego jak muzułmański odpowiednik ślubu kościelnego. Udało się też uniknąć białej, księżniczkowatej kiecki à la Hollywood (na czym z kolei zależało mnie). A także paru innych „zachodnich" zwyczajów, takich jak rzucanie bukietem. Absolutnie nie udało nam się zaingerować w kwestię lektyk (ani ich "być albo nie być", ani ich ilości), w których w różnych momentach wesela nosi się po sali młodych lub samą pannę młodą. Poza tym nie mieliśmy wpływu na wybór zespołu i wodzireja. Chociaż szczerze mówiąc, nawet jakbyśmy mieli tutaj jakąś moc decyzyjną, nie bylibyśmy w stanie jej wykorzystać.
Trochę, ale tak zdecydowaliśmy. Poza tym to było bardzo wygodne, że teściowa sama się wszystkim zajmowała. To było wydarzenie dla niej i rodziny w Maroku, więc chcieliśmy, żeby byłi zadowoleni.
Na fryzurę, biżuterię i ilość strojów. W Maroku panuje pod tym względem ogólna zasada: im więcej tym lepiej Na etapie planowania imprezy dowiedziałam się, że będę miała trzy ślubne kreacje - takchity. Teściowa zamówiła je u krawca, a ja mogłam wypowiedzieć się w sprawie koloru jednej z nich (śmiech). dwie pozostałe miały kolory wynikające z tradycji. To co mnie zaskoczyło i trochę zestresowało, to fakt, że nikt mnie nie spytał o wymiary! Na szczęście okazało się, że nie jest to problem, bo takchita, która ma formę dość luźnej, prostej szaty, jest raczej uniwersalna rozmiarowo. Z czasem jednak okazało się, że trzy kiecki to za mało. Ostatecznie miałam ich całe pięć. Do tych zamówionych u krawca, doszły jeszcze dwie wypożyczone - tutaj już mogłam poszaleć w kwestii wyboru, ponieważ działo się to trzy dni przed weselem, kiedy już byłam w Maroku.
Wraz z moimi dwiema szwagierkami miałam zarezerwowaną wizytę w salonie piękności. Szłam tam lekko zaniepokojona, bo moja karnacja jednak znacząco różni się od koloru cery lokalnych klientek i obawiałam się, że kosmetyki o odpowiednim stopniu bladości mogą w ogóle nie istnieć na rynku marokańskim. Na szczęście zostałam mile zaskoczona. Pani makijażystka nie dość, że miała produkty idealnie pasujące do mojej cery, to jeszcze sama zaproponowała, że typowy dla marokańskich panien młodych bardzo mocny makijaż oka raczej nie sprawdzi się w moim przypadku. Ostateczny efekt był naprawdę udany. Gorzej było z fryzurą.
W czasie planowania wesela, mąż poinformował mnie, że muszę się liczyć z fryzurą z doczepami. Wiadomość tę przyjęłam bardzo źle. Krótkie włosy to moja tożsamość więc poczułam się nieakceptowana i zmieniana siłą na obraz i podobieństwo wyobrażeń teściowej. Rzeczywistość okazała się bardziej przyziemna. Obowiązkowym elementem stroju panny młodej w Maroku jest korona lub tiara. To ciężki obiekt, który po prostu musi mieć solidną bazę, jakiej nie zapewniają krótkie włosy. I tyle. Niemniej nie byłam zachwycona tym faktem, dodatkowo cały proces był bolesny. Czułam się, jakby fryzjerka próbowała zdjąć mi skalp z głowy (śmiech). Ostatecznie wyszłam jednak stamtąd zadowolona.
Tak jak wspominałam, miałam pięć sukienek i wszystkie były tradycyjnymi strojami marokańskimi, czyli takchitami. Zwyczajowo w czasie ceremonii henny panna młoda ma na sobie zielony strój ze złotymi elementami. Często także jedna z sukienek jest biała. Pozostałe kolory można wybierać dowolnie. Takchita to taki typowy strój na większe okazje skłądający się z dwóch kolorystycznie dobranych warstw. Spodnia zazwyczaj jest gładka i tak naprawdę niewiele ją widać, natomiast wierzchnia jest zdobiona. Może występować w wersji skromniejszej (haftowanej) ale może być bardzo strojna - te używane na uroczystości są bogato haftowane złotymi lub srebrnymi nićmi, wyszywane kryształkami, koralikami, perełkami itp. Obowiązkowym elementem jest też ozdobiony i mocno zaciśnięty w talii pas. To co jest naprawdę fajne to to, że te sukienki można później wykorzystywać też przy innych okazjach, bo w przeciwieństwie do naszych sukni ślubnych, mają uniwersalny uroczysty charakter. Ja na przykład miałam dwie z moich na ślubie szwagierki. Poza tym przynajmniej część ze ślubnych strojów się wypożycza, zwłaszcza, że jej charakter już jest typowo ślubny i raczej nie przeznaczony na inne okazje. Ja miałam pięć zestawów.
Każda kreacja ślubna powinna mieć swój własny zestaw biżuterii, który obejmuje przynajmniej kolczyki, naszyjnik i tiarę, a często też wiele innych elementów. Oczywiście to wszystko dobrane pod kolor stroju. Taka biżuteria jest bardzo kosztowna, dlatego zazwyczaj poprostu się ją wypożycza. Ja miałam pięć zestawów.
Tak, ale ten czas goście spędzają na tańcach, zabawach i rozmowach. Za każdym razem, kiedy para młoda się w końcu przebierze i pojawi na horyzoncie, tańce i zabawy zamierają. Młodzi są prezentowani gościom: albo defilują przed nimi po sali witając się ze wszystkimi, albo są obnoszeni w lektyce. To wszystko się odbywa przy akompaniamencie specjalnej muzyki, okrzyków i tradycyjnych śpiewów. Żeby było ciekawiej, panowie niosący lektyki tańczą w rytm tej muzyki, co dodaje całemu przedsięwzięciu adrenaliny. Po takiej prezentacji - w zależności od godziny - para młoda albo rusza na chwilę na parkiet, albo wszyscy zasiadają do jedzenia. Główny posiłek, skłądający się z kilku dań, jest zazwyczaj serwowany po kilku godzinach zabawy. W naszym przypadku był to etap sukienki numer trzy. Pod koniec przyjęcia (etap sukienki numer pięć) z kolei pojawia się tort, któy trzeba wspólnie pokroić i się nim nawzajem nakarmić. U nas po torcie podano także typową marokańską ciężką zupę oraz śniadanie.
Tak. Ja pracuję w korporacji, a mój mąż rozwija karierę naukową, której zawdzięcza swój przydomek "Szalony Naukowiec" na moim blogu.
Nie. Pewnie dlatego, że mój mąż nie jest muzułmaninem (śmiech). Jako ateistka nie jestem pewna czy w ogóle bym wyszła za muzułmanina. Po pierwsze dlatego, że jestem przekonana o tym, że kluczem do dobrego związku jest kompatybilność na poziomie osobowościowym, światopoglądowym i w zakresie wyznawanych wartości, a o to raczej ciężko między ateistą a człowiekiem religijnym. A po drugie dlatego, że w teorii muzułmanom nie wolno żenić się z ateistkami.
Bo uważam, że takie stereotypy są po prostu krzywdzące i głupie, jeśli stosuje się je na poziomie interpersonalnym. Oczywiście nie przeczę temu, że na poziomie społeczeństwa można obserwować konkretne tendencje, postawy, zachowania, tradycje, wierzenia itd. - jak najbardziej można. Warto też dysponować taką wiedzą jeśli rozważamy relację z osobą z innego kraju i innej kultury. Natomiast trzeba być bardzo ostrożnym z odnoszeniem się do tej wiedzy w relacjach z jednostką. Marokańczycy, czy Arabowie są różni tak samo jak różni są Polacy, Francuzi albo Amerykanie. Myślę, że opieranie się na stereotypach wynika z braku wiedzy. Jako Polka, zapytana "jakie są Polki" najprawdopodobniej odpowiem "to zależy", bo wiem, że wśród Polek są i singielki, które rozwijają korpo kariery, piątki spędzają na randkach z Tindera, a soboty na clubbingu albo zakupach piętnastej pary szpilek. I matki czwórki dzieci, które co niedzielę pieką domowe ciasto na po kościele, a zamiast pracy zawodowej zajmują się domem. I być może szczegóły są różne, ale różnorodność tego jacy są ludzie, jakie mają poglądy, wartości itd. panuje wszędzie. Dlatego strasznie nie lubię zdań zaczynających się od "wszyscy Arabowie...", "wszyscy faceci..", "każda kobieta..." itd.
Nie planujemy wyprowadzki, a już na pewno nie do Maroka, jeśli o to chcesz spytać
Żadne z nas się nie widzi w Maroku ani zawodowo ani prywatnie. Oboje mamy w Polsce rozwijające się kariery, ja tu mam rodzinę. a z kolei połowa najbliższej rodziny mojego męża nie mieszka w Maroku. Żadne z nas nie chce żyć w konserwatywnym kraju wyznaniowym, gdzie wolności jednostki takie jak wolność religijna, wolność wyrazu, wolność myślenia są ograniczone, a za bycie ateistą można nawet zostać aresztowanym. Poza tym Maroko jest krajem o kulturze bardzo kolektywistycznej: człowiek jest tam bardziej częścią społeczności niż samodzielną jednostką. Każdy (z rodziny, sąsiadów) wie o sobie wszystko, funkcjonuje się jako części większej całości. To nie jest mój klimat, ja zdecydowanie lepiej czuję się w kulturze indywidualistycznej. No i nie znoszę gorąca.