W sierpniu media społecznościowe obiegł komunikat o udziale Mai Staśko we freak fightowej gali High League. I choć nowa zawodniczka zapowiedziała, że część swojego honorarium przekaże na pomoc ofiarom przemocy, jej decyzja wywołała lawinę hejtu. W rozmowie z kobieta.gazeta.pl przekonywała wtedy, że zależy jej, by wykorzystać zasięgi, które przyniesie jej udział w walce i głośno mówić o seksizmie czy przemocy. - Wydaje mi się to sporą wartością, której inna feministka czy organizacja nigdy nie będzie miała - powiedziała nam kilka tygodni temu Staśko.
Chwilę przed galą, zapytaliśmy aktywistkę, czy czuje się przygotowana do walki i nie żałuje, że zdecydowała się wziąć w niej udział.
Tak, jestem underdogiem! (słabszy konkurent – red.) Chyba będzie mi się z tej pozycji łatwiej startowało, bo czuję na sobie mniejszą presję. Poza tym ta walka nigdy nie była dla mnie priorytetem. Już kiedy wchodziłam do federacji, wiedziałam, że najistotniejsze będą walki, które toczę cały czas – w trakcie konferencji czy rundek.
Tak, z aspektem sportowym czuję się bardzo dobrze. Nie dlatego, że uważam się za profesjonalistkę, bo nią nie jestem, ani nie dlatego, że mam wszystko opanowane, bo w tym czasie nie da się tego zrobić. To dobre samopoczucie wynika z tego, że jestem teraz dużo bliżej swojego ciała, niż kilka miesięcy temu. Przypominam sobie moje pierwsze sparingi i porównuję je do tego, co jest dziś. Widzę, co przepracowałam z moim ciałem, jak przełamywałam kolejne blokady. Jestem teraz dość pewna swego i szczęśliwa.
Czuję, że tę walkę wygrałam. Ale nie ze względu na Malika. Nie wiem, czy cokolwiek z tego zrozumiał. On jest tylko włodarzem, osobą, do której teoretycznie mówiłam. Ale tak naprawdę mówiłam do ludzi, którzy nas wtedy oglądali i wiem, że oni to zrozumieli. Po tej konferencji dostawałam wiadomości od dziewczyn, które mówiły, że są teraz w stanie mocniej stawiać granice, bo widzą, że to ważne, że mają do tego prawo. Pisali też do mnie mężczyźni, którzy zachowywali się w sposób toksyczny i sami przyznawali, że te granice przekraczali. Twierdzili, że teraz to zrozumieli i wiedzą, nad czym muszą pracować. To dla mnie niesamowicie ważne, bo jeśli chcemy walczyć z przemocą, to jedynym sposobem jej zwalczenia jest to, by sprawca przestał krzywdzić. Tylko on może sprawić, żeby tej krzywdy nie było.
Zdecydowanie. Co więcej, byłam przygotowana na więcej hejtu, a mam wrażenie, że dzięki temu, że się pokazałam, byłam w stanie obronić i pokazać, że można się komunikować i rozmawiać inaczej, tego hejtu było mniej. Znacznie więcej dostałam wiadomości od osób, które dziękowały, bo teraz już wiedzą, gdzie mogą się teraz zwrócić, w jaki sposób stawiać granice. Nie spodziewałam się takiej skali.
Ostatnie tygodnie to była też walka o siebie samą. Stawianie granic, obrona, poczucie, że mam prawo mówić w swoim imieniu – to była walka o mnie. Przez lata miałam zamykane usta, zniechęcali do mnie wielcy influencerzy. Czułam, że nie mam możliwości obrony wartości swoich i wartości osób, które wspieram. A teraz widzę, że to wygrałam i dla wielu ludzi, dla których chciałam tę walkę stoczyć, to też zwycięstwo.
Nie, ani trochę tak nie myślę. Jeśli ktoś się ode mnie odwróci - to nie będzie moja wina. To tylko decyzja tych osób, które ją podejmą. Wiem, że robię dobrze. Gdybym miała jakieś wyrzuty sumienia, albo czuła, że coś zawaliłam, czy kogoś skrzywdziłam, to rzeczywiście mogłabym się zastanawiać i czuć z tym źle. Ale ja wiem, że robię dobrze rzeczy. Jeśli ktoś z powodu taktyki, którą obrałam na szerzenie wartości i obronę samej siebie czy pomagania innym, postanowi mnie oskarżyć o niewiarygodność - to decyzja tej osoby. Widocznie ma ku temu swoje powody i muszę to uszanować.