Historia wielkiej powodzi wróciła z ogromną siłą po 25 latach od tych wydarzeń - za sprawą bijącego rekordy oglądalności serialu produkcji Netflixa pt. "Wielka woda".
Kiedy pierwsza fala około godziny 9.00 rano uderza we wrocławski Kozanów, Iwona ma 20 lat i jest na pierwszym roku studiów. Doskonale pamięta, co się wtedy działo. Jej dzielnicę - Krzyki - wielka powódź raczej oszczędziła. Owszem, doszło do podtopień, w wielu miejscach woda była po kostki. Nie było jednak aż takich zniszczeń, jak w innych częściach Wrocławia. Natychmiast rzuciła się na pomoc mieszkańcom zalanych części miasta.
- U nas organizowane były miejsca pomocy i zbiórek dla powodzian. Razem z moim bratem i innymi osobami z osiedla skupiliśmy się przy Centrum Handlowym "Arena", w którym uruchomiony został komitet pomocowy. Tam gromadzono dary w postaci jedzenia, wody pitnej, środków sanitarnych. Tam też przyjeżdżali żołnierze, którzy później stamtąd ruszali do akcji - wspomina w rozmowie z kobieta.gazeta.pl.
- Jednym z moich najmocniejszych wspomnień jest pływanie łódką po tzw. Trójkącie Bermudzkim - przyznaje. Tak Wrocławianie potocznie nazywają część Przedmieścia Oławskiego. Jego północną granicę wyznacza rzeka Oława, a południową - linia kolejowa. Z zachodu rejon ten zamyka ulica generała Kazimierza Pułaskiego. W układający się w kształt trójkąta teren wchodzi też ulica gen. Romualda Traugutta i Tadeusza Kościuszki.
Żołnierze stacjonujący w sztabie w "Arenie" szukali osób, które mogłyby przekazać dary ludziom odciętym przez powódź od reszty świata. Jak tylko Iwona z bratem skończyli robić kanapki i pakować worki z piaskiem, natychmiast zgłosili się do dystrybucji.
Przenieśliśmy się w rejon 'Trójkąta Bermudzkiego', głównie pod ulicę Traugutta. Wspierali nas żołnierze i straż pożarna, którzy zdawali nam łódki
- relacjonuje.
Na te łódki wsiadaliśmy z różnymi rzeczami. Głównie to była woda pitna, chleb, jedzenie. Płynąc ulicą Traugutta, podpływaliśmy do ludzi, którzy siedzieli w oknach. To było, wydaje mi się, takie wysokie pierwsze piętro. Nie mogliśmy nawet do nich za bardzo dosięgnąć. Oni spuszczali nam na sznurach różne reklamówki, torby. I my tam wkładaliśmy jedzenie, wodę, inne niezbędne środki
- mówi.
- Mieszkańcy wtedy mówili nam też, czego potrzebują. Że mają dzieci, że potrzebują pampersów, plastrów opatrunkowych. Spisywaliśmy to na kartce i - jeśli nie mieliśmy tego w łódce - przyjeżdżali następni i dostarczali - wspomina.
Powódź tysiąclecia była katastrofą, która pochłonęła życie 114 osób, w tym 56 w Polsce. M.in. wrocławianie potracili swój dobytek życia. Mimo ogromnej tragedii, która dotknęła miasto, Iwona zapamiętała optymizm bijący od powodzian. Pamięta ich pełne nadziei oczy, kiedy podpływali wraz z innymi wolontariuszami, aby przekazać im środki niezbędne do życia. - Miałam koleżankę na Kozanowie, którą zalało po sam sufit. Wszystkich nas to dotykało - przyznaje.
- Wszyscy się wtedy bardzo dobrze zorganizowali. Każdy chciał każdemu pomóc - wspomina Wrocławianka.
Osoby, których domy znalazły się pod wodą, musiały sobie jakoś radzić. Podczas powodzi dotkliwie ucierpiało centrum miasta, ale w krytycznej sytuacji znaleźli się też m.in. mieszkańcy Wojnowa i Kozanowa.
- Siedzieli w domach, zalani do trzeciego piętra - wspomina z kolei Magda, która również pływała po zalanych dzielnicach rozwożąc pomoc.
- Ludzie musieli się zaadaptować do tych trudnych warunków. Grillowali na dachach, miejscami była wielka integracja - wspomina.
Agnieszka w czasie powodzi miała 19 lat. Zdawała maturę i egzamin na studia. Wielka fala na początku więc zeszła na drugi plan. Ale nie na długo. Teraz mieszka ze swoją rodziną za granicą. Wracając pamięcią do wydarzeń sprzed 25 lat, widzi swoją klasę licealną: kolegów i koleżanki gotowych do działania, niesienia pomocy.
- Ruszyliśmy ratować Ostrów Tumski. Pakowaliśmy piasek do worków. Było nam ogromnie szkoda dopiero co odnowionego Starego Miasta, odremontowanego rynku – wspomina.
Pamiętam, jak wyglądał Kozanów. Był bardzo zalany. Wyruszyliśmy tam pontonem. Widziałam człowieka, który płynął po ulicy kajakiem. W kajaku - kot, którego udało mu się uratować z zalanego mieszkania
- opisuje Agnieszka.
Nie działały telefony. Mieszkańcy pocztą pantoflową dowiadywali się, jak wygląda sytuacja na sąsiednich osiedlach, w jakim stanie są poszkodowani i czy potrzebują noclegu. Pamięta też strach o przyjaciela z Księża Małego. Woda zalała mu cały dom. – Straciliśmy z nim kontakt na dwa tygodnie. Potem pojawił się na naszym osiedlu i nastała wielka radość: Ty żyjesz! – wspomina nasza rozmówczyni.
- Pamiętam podpływanie do niektórych domów, zalanych prawie po poddasze. Pamiętam straż pożarną, która na pontonach dostarczała ludziom żywność. Wrocławianie oddawali do dyspozycji swoje mieszkania osobom, które straciły domy i praktycznie nie miały gdzie się podziać - wymienia.
I podkreśla, że nie zapomni poświęcenia, z jaką poszkodowani w powodzi ratowali swoje zwierzęta.
Kobieta podawała przez okno psa. To była starsza pani. Powiedziała, ze się boi i bez ukochanego pieska nigdzie nie popłynie. Piesek też nie ruszy się bez swojej pani
- wspomina.
Starsze osoby do ostatniej chwili nie chciały uciekać. Powtarzały często, że już raz podczas wojny straciły cały swój dobytek i nie chcą go stracić po raz kolejny. Że wolą umrzeć u siebie w domu, niż się z niego wynosić. Pamiętam, że czasami długo trzeba było je przekonywać, aby dały się uratować. Często przewożono je pontonami praktycznie w ostatniej chwili
- przywołuje w pamięci Wrocławianka. W trakcie działań słyszała o ludziach, którzy utonęli próbując ratować innych i zwierzęta.
13 lipca 1997 roku dwumetrowa warstwa worków z piaskiem powstrzymała napływ wody na wrocławskie Krzyki. - Pakowaliśmy piasek do worków dzień i noc. To się robiło bez przerwy - mówi Agnieszka.
Tymczasem w miasto uderzyła druga fala. - To zapamiętana przeze mnie scena z cmentarza na Grabiszynku: groby praktycznie pływały - opowiada. Dodaje, że tuż przy cmentarzu grabiszyńskim płynie rzeka Ślęza, która również wylała. Powódź porwała tę najnowszą część cmentarza.
Później, jak woda już zeszła - nie było od razu lepiej. To było wyjątkowo upalne lato.
Zaczął się potworny smród. Po wysypiskach śmieci, powstałych po sprzątaniu zatopionych wcześniej mieszkań, biegały szczury. Wszystko, co było zalane wodą, nie nadawało się do użycia. Było praktycznie do wyrzucenia
- opowiada.
- I te szczury… ogromne ilości szczurów. To mi dogłębnie utkwiło w pamięci - dodaje.
Ale też pojawiły się pierwsze otwierające się z powrotem knajpy. Ich właściciele i pracownicy prosili, by jak najmniej korzystać z toalet. Bo jeszcze nie było wtedy bieżącej wody.
Czuliśmy się, jak po wojnie
- wspomina Agnieszka.
Służby miejskie apelowały o to, aby jak najmniej wychodzić z domu - jeżeli się go jeszcze miało. Istniało ryzyko zagrożenia epidemiologicznego. Przede wszystkim najpierw starano się pozbyć wysypisk. Zaczęło się suszenie i odnawianie zniszczonych mieszkań.
Czekaliśmy na wodę. Powoli zaczęli ją włączać. Najpierw na godzinę, kilka godzin dziennie. Zaczęli też dostarczać nam wodę do picia w butelkach. Nie było mowy o tym, żeby się umyć i korzystać z prysznica.
- mówi.
Krok po kroku do Wrocławia powracało życie.
Wspomnienia te pozostaną z mieszkańcami miasta na zawsze. - To, co najbardziej zapamiętałam, to uczucie solidarności, wsparcia. i zaangażowania we wspólną sprawę - wylicza Agnieszka.
- Na początku był strach. Pełne napięcia czekanie na falę. Opole zostało kompletnie zalane i czekaliśmy na tę falę z przerażeniem. Czuliśmy, że niewiele da się już zrobić. I wtedy był rzut do walki atmosferze jedności, wspólnoty. I to się utrzymywało przez wiele dni. Wielka walka o miasto - dodaje nasza rozmówczyni.