Nasze rozmówczynie wielokrotnie brały udział w protestach, które wielką falą zalały kraj po delegalizacji aborcji w przypadku ciężkiej, nieodwracalnej wady płodu przez Trybunał Konstytucyjny. Ogłoszenie wyroku 22 października 2020 roku pociągnęło za sobą ogromny opór społeczny, który przebił się do świadomości ludzi również spoza granic Polski.
Każda z nich była również na tym największym proteście, w którym, jak szacowano, mogło wziąć udział nawet 100 tysięcy osób.
- Pamiętam atmosferę na samym marszu. Czułam wtedy cały wachlarz emocji: złość, smutek, wzruszenie i dumę. Cieszyłam się, że tak dużo osób zdecydowało się protestować, cieszyłam się, że kobiety nie maszerowały same, że było z nami też wielu mężczyzn, którzy popierali nas i wspierali, a jednocześnie byłam wkurzona, że w XXI wieku takie protesty jeszcze w ogóle trzeba organizować. Pamiętam też, że bałam się, że w uczestników zaraz wpadną jakieś bojówki narodowców albo marsz zostanie rozgoniony przez policję. Na szczęście nic takiego mnie nie spotkało - opowiada 30-letnia Ola.
Mieszkanka stolicy jeszcze w 2020 roku pokładała nadzieję to, że obóz rządzący zreflektuje się pod wpływem zrywu obywatelskiego. Dodaje, iż wierzyła w to, że tak donośnego głosu, sprzeciwu niemalże całego społeczeństwa - nie sposób zignorować.
Byłam naiwna, jak widać. Nic się nie zmieniło na lepsze. Kobiety nadal cierpią i przeżywają dramaty, muszą wyjeżdżać zagranicę, są ciągane po sądach za to, że pomagają innym kobietom, muszą szukać potrzebnych informacji często w tajemnicy przed innymi członkami rodziny, którzy są przeciwni aborcji... To nie powinno tak wyglądać...
- wskazuje.
Jednocześnie podkreśla, że ma świadomość, iż codziennie organizacje pozarządowe i działaczki organizują pomoc dla potrzebujących kobiet. Jednak według naszej rozmówczyni - temat wielu osobom już spowszedniał. Nie jest ona odosobniona ze swoją opinią.
Pierwszy protest - zaraz po ogłoszeniu wyroku, które diametralne zmienił życie kobiet w całej Polsce - inna mieszkanka Warszawy, 29-letnia Agnieszka zapamiętała jako dzień, w którym czuła "wielką siłą, zjednoczenie i solidarność". - Wierzyłam, że może coś zdziałać - mówi w rozmowie z kobieta.gazeta.pl. To uczucie jedności poprowadziło ją na wiele kolejnych protestów, które miesiącami organizowano na terenie całego kraju.
Niestety teraz warszawianka nie widzi zbyt wielu pozytywnych skutków. - Niestety mam poczucie, że nic się nie zmieniło. I że jest jeszcze gorzej, niż było - dodaje.
Moim zdaniem nic się nie zmieniło. Rząd posuwa się do kolejnych ograniczeń. Planują kolejne, coraz to nowsze restrykcje. I niestety, protesty nie zmusiły rządzących do refleksji
- uważa Agnieszka.
Trochę inaczej patrzy na to 30-letnia Paulina. Ona również uczestniczyła w wielu stołecznych protestach. - Mam nadzieję, że mentalnie się zmieniliśmy, bo przynajmniej widzieliśmy, że w tej liczbie, w tej masie jest jakaś nadzieja, jakaś siła - twierdzi.
Przez całe życie uczy się nas, że jako pojedynczy człowiek nie mamy takiej siły sprawczej i nasze zdanie nie ma znaczenia. A tutaj, tych zdań i ludzi było ogromnie dużo. Specjalnie mówię "ludzi", bo nigdy nie uważałam, że to jest walka samych kobiet
- podkreśla.
Przyznaje jednak, że w kontekście społeczno-politycznym konkluzje są jednak dość smutne. - Patrząc przez pryzmat tego, jak bardzo świat się zmienił przez te dwa lata, do czego doprowadziła pandemia, a teraz - aktualna sytuacja w Ukrainie, człowiek nie myśli już tak o tym, że my, kobiety boimy się, że nasze rodziny boją się o nasze zdrowie. Ale my się boimy już na tak wielu płaszczyznach, że w pewnym sensie do tej sytuacji się chyba przyzwyczailiśmy - przyznaje.
30-letnia Sylwia z Trójmiasta zapamiętała - jak mówi - "niesamowity wyraz siły, solidarności i zjednoczenia". Ale też brutalność policji w starciu z protestującymi. Jej refleksja po dwóch latach od tych wydarzeń również jest gorzka. Politycznie, jak przyznaje - nic się nie zmieniło.
- Dalej są sytuacje, które kończą się dramatem kobiet - jak chociażby, śmierć Izabeli z Pszczyny. Mam, jednak nadzieję, że przede wszystkim zaszła jakaś mentalna zmiana w ludziach. Ta sprawa poruszyła przecież cały świat. Trafiliśmy na pierwszy strony gazet i portali zagranicznych - zauważa nasza rozmówczyni.
31-letnia Olga brała dzień wolny od pracy, by uczestniczyć w każdym możliwym, warszawskim proteście. - To, co zapamiętałam to przede wszystkim elektryzująca energia, siła, solidarność i to, że jak wychodziliśmy na ulice - to one po prostu były nasze. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że to był moment, w którym tak naprawdę ugruntował się we mnie ten 'sisterhood', że wszystkie mogłyśmy zauważyć, że jesteśmy siłą i potęgą - wspomina.
I zwraca uwagę na istotny aspekt. W dużych miastach takich jak Warszawa, często łatwiej jest zorganizować tak zdecydowaną reakcję społeczną, czy też po prostu otrzymać pomoc. - Te protesty zmieniły to, że teraz te dziewczyny z mniejszych miejscowości, które nie mają takiego dostępu zarówno do informacji jak i instytucji, zrozumiały, że też mają prawa o sobie decydować, sięgać po pomoc i oczekiwać tej pomocy - podkreśla Olga.
Najważniejszą rzeczą, jaka się zmieniła było to, że dziewczyny z całej Polski mogły zobaczyć, że wszystkie jesteśmy razem, że stoimy po tej samej stronie i że mają gdzie i do kogo zgłosić się po pomoc
- kontynuuje 31-latka.
Zdecydowanie widzę konsekwencje terroru, który wywołała ta ustawa (delegalizująca aborcję z powodu ciężkich wad płodu - red.). Widzę, że profesjonaliści, którzy właściwie są od tego, żeby pomagać nam w takich sytuacjach, przestali o tym mówić. Boją się o tym mówić. Boją się udzielać nam pomocy i podejmować decyzje. To jest karygodne. Uważam, że nic ich nie usprawiedliwia. Politycy politykami, ale oni przysięgali, że będą ratować ludzkie życie
- wskazuje. I podkreśla: "kobiece życie nie może być mniej ważne od życia płodu". - Z polityków jak zwykle nikt nie został pociągnięty do konsekwencji. I to jest bardzo przykre - kwituje nasza rozmówczyni.