Ma 26 lat, studiuje finanse i pracuje. Mówi zdecydowanym głosem i sprawia wrażenie pewnej siebie. Kiedy się poznali, raczej nie dostrzegała niepokojących sygnałów. Teraz wie, że już wtedy były wyraźne. Wszystko tłumaczył chorobą przewlekłą, która miała nawracać: że to dlatego bywa taki agresywny, wybuchowy i wulgarny. Albo problemami finansowymi.
- To było głównie bardzo dotkliwe dogryzanie, często wyzywanie. Nie zarabiałam wtedy zbyt dużo i ciągle słyszałam, że jestem nieudacznikiem - wspomina Weronika.
Klasycznie kiedy odpuszczała, dystansowała się, zaczynał się lovebombing. - "Dlaczego się tak odsunęłaś?" "Nie kochasz mnie już?". Taka psychoza.
- Później, jak już nie wytrzymywałam i zaczęłam otwarcie mówić, że te docinki po prostu mnie bolą, dziwił się. Dlaczego narzekam, skoro jest nam tak dobrze? Słyszałam wielokrotnie, że jestem ch****a. Bo on ma problemy zdrowotne i powinnam pomagać mu finansowo. Albo groził, że przestanie płacić swoją część za wynajem, a mieszkaliśmy razem. Szantażował mnie.
Nazwijmy go T. Latem zeszłego roku Weronika dowiedziała się, że ją zdradza. Pisał z kilkoma różnymi kobietami na raz, jeździł do innego województwa, żeby się z nimi spotykać. Spakowała jego rzeczy i wystawiła na klatkę schodową.
Zanim się to jednak wydarzyło, doszło jeszcze do kilku zdarzeń.
Jechaliśmy samochodem i zaczęliśmy się kłócić. Raptem on zatrzymał auto i krzyczy: 'W*********j!'. Nie miałam pojęcia gdzie jestem, a to było przy jakimś lesie. Znalazłam przystanek autobusowy i jakoś dotarłam do domu. W mieszkaniu byłam pod wieczór. A on jak gdyby nigdy nic: 'Co tam?'.
Inna sytuacja, też w aucie. On nagle zauważa, że jakiś chłopak polajkował jej zdjęcie na Instagramie. Przyśpieszył do prawie 300 kilometrów na godzinę. I krzyczał: "Co, dalej się będziesz puszczać, ty k***o?! Może w coś p*********y?".
Wtopiłam się w fotel. Chyba nigdy w życiu się tak nie bałam.
- Miliony razy. Odstępowałam od tej decyzji zawsze w ostatniej chwili. To była wieczna sinusoida. Z jednej strony "kocham cię najbardziej na świecie", a z drugiej kłamstwa, wyzwiska i manipulacje.
Pamięta taką sytuację. Wieczorem, gdy siedziała w domu i próbowała pracować, on zaprosił kolegę. Pili alkohol. W pewnym momencie usłyszała trzask mebli i tłuczonego szkła. Zaczęli okładać się pięściami po twarzach, rzucać szklankami, łamać szafki. Popłynęła krew. Nie reagowali na jej krzyki, bili się coraz bardziej zaciekle. Przerażona zamknęła się w pokoju i zadzwoniła na policję.
- Mówiłam im przez telefon, że strasznie się boję. W domu jest bijatyka, jest krew. Nie wiem czy zaraz nie rzucą się na mnie - mówiła. W międzyczasie kolega zdążył uciec z mieszkania.
Po 20 minutach przyjechało dwóch policjantów. Zapytali: no i co tam się stało?
Przyznaje, że sam niepoważny wydźwięk tego pytania nieco ją zaskoczył. - Pokazałam im wyrwane szafki ze ścian, szkło, pełno jedzenia, bo rzucali się talerzami. Zapytali mojego byłego partnera o to samo. A on do nich: a wiedzą panowie, to tylko takie "szturchanki po pijaku".
- Zaczęłam oponować, tłumaczyć, że wcale tak nie było. Krew na ścianie - to są "szturchanki"?! Prosiłam, żeby zabrali go na komisariat. Ale w ogóle nie czułam, że traktują to jakkolwiek poważnie. Powiedzieli mi, że sytuacja jest przecież opanowana! I nie mogą nic więcej zrobić! I że przecież on już przeprosił.
- Nie wylegitymowali go nawet, bo twierdził, że nie ma przy sobie dowodu. Na koniec rzucili: wszystko będzie dobrze. Potem on stwierdził, że to przeze mnie ta cała "sytuacja".
Po tym, jak z nim zerwała, zaczęło się wypisywanie rzewnych wiadomości, zostawianie kwiatów pod drzwiami. Kiedy to ignorowała, pisał: "To twoja wina. Zrobiłem to, bo jesteś niekobieca. Wyglądasz jak chłop".
- Nie odzywałam się i nie odpisywałam mu, więc chciał mnie jakoś sprowokować. Zaczął przyjeżdżać i wystawać pod moim blokiem. Groziłam wezwaniem policji. A jak już wszystkie jego metody zawiodły, zaczął wypisywać do członków mojej rodziny, znajomych.
W kolejnej wiadomości przeczytała, że jest "bezduszną suką", bo jego choroba właśnie się nasiliła. A on jest umierający. Niedługo później okazało się, że kłamał. Kiedy oznajmiła mu, że o tym wie, miał pretensje, że "mu nie ufa".
Zaczynało się regularne nękanie. Dostawała zdjęcia, na których widziała siebie siedzącą w kawiarni ze znajomymi. Zdjęcia swojego samochodu, gdzieś zaparkowanego. Za wycieraczką zostawiał obrazki z motywem śmierci. Skrupulatnie zbierała wszystkie dowody: maile, nagrania, na których widać było, jak nachodzi ją w miejscu zamieszkania i grozi pobiciem, wiadomości (pisał z różnych numerów, ponieważ zdążyła go zablokować), billingi operatora sieciowego. Wszystko zaniosła na komisariat policji. Wiedziała, że materiał dowodowy musi być kompletny.
Złożyła zawiadomienie o stalking i nękanie.
- Siedziałam w pokoju, gdzie było sześć stanowisk. Musiałam opowiadać całą historię przy wszystkich obecnych tam funkcjonariuszach. Dosłuchiwać nagrań, jak on przychodził na moją klatkę schodową i wrzeszczał: "R*********ę ci k***a ten łeb", "Zamknij mordę, szmato". Bo takie nagrania również dołączyłam. Musiałam analizować wszystko, kartka po kartce, i tak w kółko. Kiedy powiedziałam, że mam dość, usłyszałam: taka jest procedura. Odpowiedziałam, że wolałabym tego nie słuchać jeszcze raz, bo już to słyszałam na żywo. To nic miłego. "Ale to nie jest koncert życzeń" - mieli powiedzieć.
T. został wezwany na przesłuchanie, podczas którego wszystkiego się wyparł. Policja przesłuchiwała go jeszcze kilka razy.
Kolejna retrospekcja. Późnym wieczorem ktoś puka do drzwi jej mieszkania. Otwiera, ale na zewnątrz pustka. Na ziemi leży list. Od niego. W środku dziwne zdjęcia. Fotografuje "przesyłkę" i od razu wyrzuca do śmieci.
Kilka miesięcy później leci na wakacje do Hiszpanii. Pewnego dnia przychodzi SMS z nieznanego numeru: "Jeszcze cię nie porwali?".
- Wysyłałam te SMS-y policji. A oni pytali: skąd wiem, że to on?
W trakcie postępowania policja przesłuchała też rodziców Weroniki. Nie mieszka z nimi, więc zgodnie z prawdą zeznali, że nie byli świadkami wszelkich opisanych wyżej sytuacji. Ale wiedzieli co się dzieje, bo o wszystkim im mówiła.
Przesłuchali też jej koleżankę, która zeznała, że śledził je kiedyś samochodem. - Ale policja stwierdziła, że to przecież nie jest przestępstwo - dodaje Weronika.
Po około pół roku śledztwo przekazano prokuraturze.
Była wściekła. Czuła, że być może przez to nie jest wiarygodna - nie spełnia wymogów "ofiary idealnej" - nie płacze, nie trzęsie się ze strachu, nie milczy.
- Wysłałam nagrania, na których grozi mi pobiciem, wręcz śmiercią. I słyszę, że to nie jest dowód. "U*******ę ci łeb" - to jest za mało. Zero pouczenia, zero prac społecznych. Zero konsekwencji.
- Wychodzę na spacer z psem, powiedzmy o 21, pod blok. A on nagle wychodzi z krzaków. I mówi, że przypadkiem tamtędy przechodził. A mieszkał 20 kilometrów dalej.
Później sama postanowiła złożyć wniosek o zakaz zbliżania się.
Uporczywe nękanie mojej osoby polegało na dzwonieniu na telefon komórkowy, wysyłaniu wiadomości tekstowych, nachodzeniu w miejscu zamieszkania, wysyłaniu maili, zaczepianiu osób z mojego otoczenia - w tym rodziny, wyśmiewaniu mnie publicznie w Internecie, groźbach o zagrożeniu życia (wszystkie dowody oraz nagrania przekazane policji), co wzbudziło w mojej osobie poczucie zagrożenia oraz istotnie naruszyło i wpłynęło na moją prywatność, jak i psychikę
- napisała m.in. w piśmie przekazanym prokuraturze.
Nękanie po jakimś czasie ustało, trwało łącznie kilka miesięcy. Prokuratura co prawda wszczęła dochodzenie, ale sprawa została umorzona. Weronika dostała w końcu pismo od policji: "postanowienie o umorzeniu śledztwa (...) wobec braku znamion czynu zabronionego".
Cała sytuacja zaprowadziła ją do psychiatry. Zaczęła brać leki i musiała uczęszczać na psychoterapię.
- Gdyby dostał zakaz zbliżania, poczułabym, że spotkały go jakiekolwiek konsekwencje. Chociaż tyle. W Kodeksie karnym za nękanie i groźby karalne grozi do 8 lat więzienia. Nie wiem, do jakiej tragedii musiałoby dojść, żeby ktoś dostał taką karę.
W rozmowie z Kobieta.gazeta.pl Agata Bzdyń, prawniczka związana z organizacją Feminoteka, reprezentująca przed sądem ofiary przemocy domowej podkreślała: - Osoba krzywdzona nie zauważa momentu, w którym jest to już tak nasilone, że jej godność osobista w związku praktycznie nie istnieje. I tego nie widać. (…) I jeśli ktoś z zewnątrz, kto tego nigdy nie doświadczył, słyszy od przyjaciółki, że "on już na samym początku małżeństwa mówił, że jestem gruba, brzydka i głupia", to jego reakcją często jest: "To dlaczego nie reagowałaś? Już wtedy powinnaś krzyknąć, postawić się, odejść".
Opis przedstawionych przez nas zdarzeń bazuje na oficjalnych pismach złożonych przez bohaterkę do prokuratury i na policję oraz rozmowie z nią samą. Niektóre dane osobowe zostały zmienione dla bezpieczeństwa bohaterki.
Przemoc wobec kobiet przybiera różne formy. Padłaś ofiarą przemocy? To miejsca, w których możesz uzyskać pomoc:
Jeżeli ty lub bliska ci osoba padła ofiarą przemocy seksualnej i innej, pomoc możesz uzyskać, dzwoniąc na Ogólnopolski Telefon dla Ofiar Przemocy w Rodzinie "Niebieska Linia" – 801 120 002 lub pod numer 112. Więcej informacji TUTAJ.
Pomoc telefoniczną oraz mailową kobietom znajdującym się w trudnych sytuacjach życiowych świadczy także Centrum Praw Kobiet. Przeznaczona jest dla osób, które znalazły się w trudnej sytuacji i potrzebują natychmiastowego interwencyjnego wsparcia, a także dla tych, które chcą skorzystać z bezpiecznego schronienia w Specjalistycznym Ośrodku Wsparcia w Warszawie. Konsultantki wysłuchują, wspierają, podejmują interwencję oraz udzielają informacji w sytuacjach związanych w szczególności z różnymi formami przemocy wobec kobiet. Telefon interwencyjny (całodobowy) 600 070 717. Więcej informacji na stronie: https://cpk.org.pl/
Jeśli chcesz podzielić się z nami swoją historią, napisz na kobieta@agora.pl. Każdej rozmówczyni gwarantujemy anonimowość.