Karolina Szymczak, aktorka: Dziękuję za tak piękny wstęp. Mam wrażenie, że w Polsce utraciłam tożsamość. To jest bardzo przykre, że w XXI wieku jestem określana jako czyjaś żona, a nie odrębna osoba, czyli Karolina Szymczak. Tak, jakbym była czyjąś własnością. Przecież mam imię i nazwisko, można go używać, gdy mówi się o mnie publicznie, szczególnie w kontekście moich zawodowych osiągnięć. Nawet zastanawiam się czasem, czy nie zmienić sobie nazwiska w dowodzie na "żona Piotra Adamczyka"(śmiech).
Kim jestem? Przede wszystkim jestem sobą, czyli Karoliną Szymczak i chciałabym, żeby mnie tak określano. Jestem aktorką. Jestem byłą modelką. Jestem miłośniczką zwierząt - bardzo je kocham i angażuję się w różne akcje związane ze zwierzętami.
Działam na rzecz kobiet chorych na endometriozę, bo sama ją mam i utożsamiam się jako Endowojowniczka. Ale też jestem zwykłą dziewczyną ze Złotoryi, która nagle zaczęła spełniać swoje marzenia.
Czasem wzruszam się, gdy myślę sobie o dziewczynach z małych miejscowości. Pewnie niektóre z nich myślą, że nie mają szans, że się nie da. Wszystko się da. Trzeba szukać siebie, tego co rzeczywiście nam w duszy gra. Szczególnie teraz, gdy świat stoi dla nas otworem. Poznaję młodych ludzi, którzy dokonali wielkich rzeczy. To naprawdę piękne uczucie: spełniać swoje marzenia, nie mając na to perspektyw. Ja wychowałam się w przeciętnym domu, nie mam bogatych rodziców. Jestem z tzw. rozbitej rodziny. Nie miałam żadnych perspektyw, żeby tutaj być - a jestem.
Kiedy miałam 16 lat zaczęłam zajmować się modelingiem. Ta branża często łączy się ze światem aktorskim. Agencje w Nowym Jorku i Los Angeles często reprezentują modelki i modeli, którzy są jednocześnie aktorami.
Już w dzieciństwie kiełkowało we mnie marzenie o aktorstwie. Tylko, że w małych miejscowościach w latach 90. trudno było zapewnić dzieciakom rozwój w tym, w czym one są dobre. Moja mama bardzo dużo pracowała. Mam wrażenie, że nie miała czasu obserwować mnie i zastanawiać się, co chciałabym robić. Z drugiej strony ja byłam bardzo wstydliwym dzieckiem i nie komunikowałam swoich potrzeb, ale już wtedy występowałam w szkolnych przedstawieniach. Co więcej, zawsze grałam główną rolę.
Kiedyś nawet wygrałam przegląd teatrzyków szkolnych za rolę Kopciuszka. Dostałam misia. Szłam z mamą do dziadków, trzymając nagrodę i powiedziałam jej, że kiedyś chciałabym zagrać z Bradem Pittem. Teraz, kiedy dowiedziała się, że gram z Bradem, po prostu rozpłakała się ze wzruszenia.
Film "Hercules" pojawił się po sesji z Davidem Bellemerem. Pierwszy plan filmowy uświadomił mi, jak bardzo to jest moje miejsce, w którym chce być. Jak bardzo chcę to robić. Tyle lat to w sobie trzymałam. Plan filmowy jest uzależniający. Trudno się później wycofać. Nie sposób nie zakochać się w tym i nie chcieć tego robić. To wspaniałe doświadczenie. Dla mnie aktorstwo to jest też taki zawód, który leczy nasze rany. Czasami to, czego nie chcemy pokazać na zewnątrz, możemy pokazać w roli. To jest bardzo wentylujące.
W Herculesie podeszłam do tego na zasadzie przygody, wciąż byłam przede wszystkim modelką. Natomiast reżyser powiedział mi, że mam dryg do aktorstwa i powinnam działać w tym kierunku. Pomyślałam, że w takim razie może pójdę do jakiejś szkoły, ale w Stanach. Chciałam nauczyć się grać w języku angielskim. Potem pojawiły się też "Gwiazdy" w Polsce, dostałam rolę u Jana Kidawy-Błońskiego. Grałam w jeszcze kilku produkcjach, ale wciąż jest ich niewiele na moim koncie.
To był ogólnoświatowy casting, bo szukali Europejki. Myślę, że zgłaszały się dziewczyny z całego świata. Znam też trzy polskie aktorki, moje koleżanki, które próbowały dostać tę rolę. W praktyce wyglądało to, jak każdy zwyczajny casting.
Menadżer zgłasza swoją propozycję do reżysera obsady, a ten decyduje, czy w ogóle chce zobaczyć tę aktorkę. Przeszłam przez sito. Przez naprawdę ogromne sito, z setkami aktorek. Czekałam rok na odpowiedź. A właściwie nawet nie czekałam. To jest tak, że nagrywamy castingi i menadżer nam radzi: "Nagrywasz - zapominasz". Jak się coś wydarzy, to super. Jeśli nie, to lepiej tego nie rozpamiętywać.
Byłam w Atlancie u mojego męża. Kręcił wtedy Marvela "Hawkeye". Zadzwonił do mnie menadżer. "Słuchaj, pamiętasz ten projekt ‘Babilon’ Damiena Chazelle’a?" Odpowiedziałam, że pamiętam. "Oni się o ciebie pytają. Zapytali się mnie też, czy mogłabyś nagrać dla nich casting po węgiersku?".
Mówię: Boże... po węgiersku. Okej, ale ile czasu mi dają na ten casting, bo ja nie znam tego języka.
"No na jutro" - odpowiedział. Byłam w szoku, nie znałam słowa po węgiersku, ale zasada była prosta: albo to biorę, albo nie. Na moje miejsce czekało tysiące innych aktorek. Zgodziłam się.
Na szczęście była różnica czasu pomiędzy Stanami a Europą, więc kiedy u mnie była noc, mogłam wziąć lekcje węgierskiego z panią z Budapesztu. Nauczyła mnie wymawiać moją kwestię. Zapisałam sobie poszczególne zdania na kartkach i rozwiesiłam je na ścianie, żeby móc do nich wracać. Gdybym zacięła się w czasie nagrywania, mogłabym też na nie spojrzeć.
Nagrywaliśmy ten casting w mieszkaniu w Atlancie. To była bardzo intensywna scena. Targały mną ogromne emocje. Nawet przyszedł do nas ochroniarz, bo pomyślał, że się awanturujemy. Zwrócił nam uwagę, że się sąsiedzi skarżą i żebyśmy byli ciszej. Poprosiłam go, żeby dał mi jeszcze jedną szansę nagrania, że to naprawdę ostatni raz i że to bardzo dla mnie ważne. Zgodził się na ten ostatni raz. Nagrałam casting, wysłałam i po 15 minutach dostałam odpowiedź, że mam rolę.
Wybiegłam z mieszkania, pobiegłam do ochroniarza na dół i go przytuliłam, jednocześnie krzycząc: "Jezu, dostałam to! Bardzo ci dziękuję!". Bardzo się ucieszył.
Jasne. To był bardzo trudny dzień. Nie mogę powiedzieć, jaką scenę nagrywaliśmy, ale było potwornie gorąco. Mieliśmy na sobie takie ortalionowe płaszczyki i ortalionowe czapki. Płynął z nas wodospad potu, a to był pierwszy dzień zdjęciowy, kiedy poznałam Brada Pitta. Oboje byliśmy strasznie upoceni. To było super śmieszne.
Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że będę miała okazję.
Porównując pracę na planie polskim i planie amerykańskim, mam wrażenie, że tutaj każdy jest pogodzony z tym, co robi i jaka jest jego rola. Nikt nie chce się wywyższać. Brad absolutnie nie pokazuje, że jest gwiazdą. Rozmawiał i żartował ze wszystkimi członkami obsady, statystami, ekipą techniczną. Jest aktorem, który naprawdę z każdym się dogada, chociaż w pierwszym kontakcie jest nieśmiały. Poza tym jest bardzo wspierający i słuchający. Gdy dawał mi jakąś uwagę, to też słuchał tego, co ja mam do powiedzenia i jak ja to czuję.
Mimo, że to jest Brad Pitt, nie czułam przy nim presji, że muszę zagrać scenę tak, jak on chce. Jak się z nim nie zgadzałam, to mówiłam mu o tym. Mówiłam mu, co czuje moja bohaterka w danym momencie, że jest z innej kultury i ma inny temperament. Stawiałam na swoim. On to przyjmował. Stworzył taką atmosferę, że nie czułam, że stoi przede mną oscarowa gwiazda, którą wielbi cały świat. Nasza współpraca też była krótka, bo chcę podkreślić, że mam tam małą rolę, ale jest dla mnie jedną z najważniejszych. To moje spełnione dziecięce marzenie.
Różnicą są przede wszystkim pieniądze. Gdybyśmy mieli takie pieniądze, jakie oni mają na swoje produkcje, to też każdy aktor miałby swój kamper, każdy miałby asystentki, diety itp. Nie ma też tak prężnie działających związków zawodowych dla aktorów w Polsce. Oni mają SAG. Dzięki temu produkcje nie mogą wykorzystywać aktorów. Nie mogą zapłacić mniej niż jest ustalona stawka z SAGu. U nas mogą robić, co chcą. Mogą też nie zapłacić aktorowi, słyszałam o takich przypadkach.
Scena, którą zobaczycie w filmie. Była bardzo wyczerpująca. Damien Chazelle wiedział, że umrę, jeśli zagram to dwa razy. On doskonale rozumie i kocha aktorów. Najpierw skręcił wszystkich aktorów - łącznie z Bradem – a mnie zostawił na koniec. Rozumiał, że gdybym wypluła to z siebie dwukrotnie, to albo bym tam padła albo straciła głos. Zresztą i tak straciłam na dwa dni.
Porównując czasy "Herculesa" i "Babilonu", to w ciągu tych 9 lat wiele się zmieniło. Ruch "Me too" zadziałał w dobrą stronę. Ja nie miałam żadnego poczucia, że jestem na gorszej pozycji, bo jestem kobietą. Nie miałam też poczucia, że jestem na gorszej pozycji, bo jestem obcokrajowcem. W tej chwili w Stanach, w momencie kiedy mówiliby o moich osiągnięciach, nie mogliby mnie nazwać w nagłówku "żoną Adamczyka".
Z drugiej strony nie spowodowało to takich podziałów, że nie rozmawiamy ze sobą czy nie uściśniemy się serdecznie po nagraniu sceny. To jest normalne i nie ma w tym niczego złego.
W Polsce miałam takie doświadczenie z aktorkami, które mają status gwiazdy, że czułam się przy nich jak przy gwieździe. Tu nagrywałam scenę z Olivią Wilde i Katherine Waterston. Zaskoczyło mnie ich podejście. Włączały mnie do rozmowy, traktowały mnie jak koleżankę. Czułam się z nimi fantastycznie. To była wspaniała kobieca energia. Katherina podeszła do mnie i powiedziała, że muszę sobie zachować tę perukę na castingi, bo super w niej wyglądam. Piękne, że aktorki potrafią się tak wspierać i tak być razem.
Tak samo Margot Robbie. Nie mamy wspólnych scen, ale miałyśmy razem testy kamery. Siedziałyśmy w garderobie, przymierzałyśmy stroje. Żartowałyśmy. To było super doświadczenie. Ona jest taką ciepłą "dziewczyną z sąsiedztwa". Wszyscy ją lubią. Te aktorki znają swoją wartość i nie muszą niczego udowadniać. Nie muszą nikomu pokazywać, że są lepsze. Wiedzą, na jakiej są drodze. Wiedzą, że mają talent, dlatego tu są.
Każdy nieparzysty jest dla mnie szczęśliwy, więc wierzę, że i ten będzie szczęśliwy. 2021 rok to moje oczko w black jacku. Przyniosło mi Brada Pitta i "Babilon". Aż się boję pomyśleć, co będzie w 2023 roku (śmiech).
A mówiąc poważnie, chciałabym nie mieć kolejnej operacji na endometriozę i chciałabym... chciałabym zagrać w czymś w Polsce. Pokazać, że nie jestem tylko "żoną Adamczyka".