Więcej listów do redakcji znajdziesz na Gazeta.pl
Mieszkam w bloku, a nade mną od kilku lat małżeństwo z dzieckiem. Najpierw mieszkali sami, a później, gdy na świat przyszedł mały sąsiad, nawet się cieszyłam. Słyszałam, jak zaczął stawiać pierwsze kroczki, później chodzić, aż w końcu biegać. To jedno z tych dzieci, o którym zawsze wiedziałam, że jest w domu, bo mam wrażenie że on nie umie spokojnie chodzić, tylko cały czas biega. Wtedy nawet nazwałam go małym Tuptusiem.
Problem w tym, że ten mały Tuptuś ma już siedem lat, a dalej zachowuje się tak samo jak wtedy, gdy miał dwa, trzy latka. Tylko że teraz to już nie jest to samo, bo zamiast delikatnych, nie zwracających większej uwagi kroczków, ciężar jego nóżek przypomina raczej galopujące stado koników. W tygodniu, gdy wychodzi do szkoły i większość dnia spędza poza domem, a wracając szaleje nie dłużej niż dwie godziny, można to ignorować. Jednak w weekendy naprawdę doprowadza mnie do szału. Gdy siedzę w domu, a to dziecko cały czas biega i hałasuje od rana do wieczora, to w pewnym momencie już nie wiem, gdzie mam się schować.
We własnym mieszkaniu nie mam chwili wytchnienia i możliwości napicia się kawy w świętym spokoju. Głowa pęka... Do tej pory wytrzymywałam, nie chciałam być niegrzeczna w stosunku do sąsiadów, ale ostatnio miarka się przebrała. Po prostu nie wytrzymałam i zastukałam w rurę od kaloryfera, która idzie przez cały pion. Zadziałało, Tuptuś się uspokoił. Jak widać stara metoda z PRL-u pomogła. Zastanawiam się, czy skoro to jakoś wpłynęło na rodziców, by zwrócili mu uwagę, to czy przy następnej takiej sytuacji nie pójść do nich, porozmawiać i kulturalnie zwrócić im na to uwagę. Może od razu się na mnie nie obrażą...
Beata.
***
Wasze historie są dla nas ważne. Czekamy na listy i komentarze. Piszcie do nas na adres: kobieta@agora.pl. Najciekawsze listy opublikujemy.