Więcej listów do redakcji znajdziesz na Gazeta.pl
Wiele razy słyszałam, że kwestia pieniędzy w związku bywa kłopotliwa. Ja jestem raczej bezkonfliktową osobą, więc odpowiadałam, że zawsze można wszystko dopracować. Przecież każdy związek musi się najpierw dotrzeć. W końcu ludzie mają swoje przyzwyczajenia, których nie da się oduczyć z dnia na dzień. Decydując się na wspólne mieszkanie, trzeba być przygotowanym na pewne kompromisy. I o ile część rzeczy udało nam się wypracować tak, jak zawsze tego chciałam, tak jego postrzeganie "dzielenia się" kosztami życia, cały czas jest dla mnie abstrakcją.
Oboje odpowiadamy za porządek, wspólnie robimy zakupy, a oprócz swoich kont bankowych, mamy także to wspólne, które służy nam na opłacanie naszych wydatków. Mogłoby się wydawać, że to idealnie partnerski i sprawiedliwy układ. No właśnie chyba zbyt "sprawiedliwy". Bo według niego, wszystko musi być kupowane i dzielone równo na pół. Jeśli podczas zakupów kupione są cztery jogurty, to dwa są moje, a dwa jego. Jeśli zdarzy się, że za coś on zapłaci swoją kartą, to ja co do grosza muszę mu oddać moją połowę... Nie mówiąc już o tym, że płacąc za coś naszą kartą, zawsze muszę się tłumaczyć, bo rozlicza mnie dosłownie ze wszystkiego. To jeszcze narzeczony czy może już biuro rachunkowe?
Czasami to ja się boję cokolwiek brać z lodówki. Bo może zjem o jeden jogurt za dużo, albo doleję więcej mleka do kawy i już będzie stratny te kilka złotych. Szczerze mówiąc, jestem tym już zmęczona. Wyliczanie każdej wydanej złotówki z naszego wspólnego konta jest po prostu słabe. To trochę tak, jak bym żyła z obcym człowiekiem. Chciałabym, żeby ta kwestia finansów była nieco luźniejsza. Bo przecież jakie to ma znaczenie, czy ktoś wyda kilka złotych mniej, czy więcej...
Alina.
***
Wasze historie są dla nas ważne. Czekamy na listy i komentarze. Piszcie do nas na adres: kobieta@agora.pl. Najciekawsze listy opublikujemy.