Katarzyna Żak opiekowała się śmiertelnie chorą mamą. "Mówiła: Kasiunia, jest mi tak przykro"

- Pamiętam, że mama mnie przeprosiła, że pod koniec życia zrobiła mi taki kłopot. Czuła się z tym strasznie niezręcznie. Mówiła: Kasiunia, jest mi tak przykro, że cię sobą obarczam - opowiada aktorka i wokalistka Katarzyna Żak. Przez kilka miesięcy opiekowała się śmiertelnie chorą mamą. Dziś pomaga innym opiekunom w podobnej sytuacji.

Ewa Walas: Pochodzi pani z rodziny lekarskiej. I została pani aktorką.

Katarzyna Żak: Moi rodzice zareagowali na początku przerażeniem. Na szczęście zdarzały się już w mojej rodzinie podobne przypadki. Dziadek ze strony mamy był humanistą. Po wojnie pracował jako dyrektor gimnazjum, mówił po niemiecku, rosyjsku, francusku, dużo czytał i malował.

A ja już od liceum wiedziałam, że nie pójdę w ślady rodziców. Wybrałam wtedy klasę niezwiązaną z medycyną. Tak naprawdę to nigdy nie byłam nią zainteresowana, a poza tym nie wykazywałam szczególnych zdolności w przedmiotach ścisłych. Szczególnie nie darzyłam sympatią chemii i fizyki, które zdawało się wtedy na egzaminach.

Przez długi czas myślałam o prawie, ale zmieniło to kilka zdań od nauczycielki, która zaczepiła mnie na szkolnym korytarzu. Powiedziała wtedy: "Kasia, został ci rok do matury. Co ty planujesz?". Kiedy odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że wybieram się na prawo, powiedziała: 'no tak, logicznie myślisz, jesteś wygadana, to by się zgadzało. Ale wiesz… oglądałam niedawno występ waszej klasy i zdałam sobie sprawę, że mocno przyciągasz uwagę, aż chce się na ciebie patrzeć. Nie myślałaś o szkole teatralnej?'".

I wtedy strzelił we mnie piorun.

Czyli to nauczycielka zasiała w Pani ziarno?

Tak, i przez ten ostatni rok zaczęłam się bardzo interesować teatrem. Pamiętam, że poszłam zobaczyć spektakle na Festiwalu Teatrów Polski Północnej, a później jeszcze wiele innych. Dostałam taką dawkę teatru w rożnych jego wymiarach, że niestety, po prostu się zachwyciłam. I stwierdziłam, że właśnie to jest to, co chcę robić w życiu.

Zobacz wideo

Powiedziała Pani "niestety".

Bo to bardzo trudny zawód. Kiedyś mówiono, że nie dla kobiety. Bo oczywiście kobieta ma dużo trudniej, jeśli chce zostać matką, wychować dzieci. Najpierw z pracy wyklucza ciąża, a potem zawsze, kiedy idzie się na próby do teatru, ma się dziecko z tyłu głowy. Nie każdy ma ten komfort, żeby zostawić maluchy babci albo opiekunce. Ja też byłam z tym sama.

Nawet jeśli odniesie się sukces, wypracuje pewną rozpoznawalność, to w dzisiejszym świecie nie jest aktorom łatwo. Media strasznie się zmieniły. Dziś, żeby zaistnieć, nie wystarczy talent i ciężka praca. Jest mnóstwo aktorów, którzy świetnie grają w filmach, spektaklach i nadal nie są w stanie się przebić. Dodatkowo zmieniła to pandemia – oglądamy filmy głównie na platformach, a nie w kinach. Sama rozpoznawalność daje złudne spełnienie zawodowe. 

Pani mama bała się, że aktorstwo nie jest dobrym wyborem.

Tak, obawiała się, że nie powiedzie mi się w szkole teatralnej. Że to niezbadany grunt, żebym się nie nastawiała na sukces, że te zdjęcia próbne przecież nie wypalą. Ale nie mam do niej żalu. Sama była wychowana w takim modelu, jak zresztą większość kobiet w Polsce: nie wychylaj się, bądź grzeczna, ukłoń się, uśmiechnij, pracuj po cichutku, żeby się nikomu nie narazić.

A jaka była?

Ciepła. Miała otwarte dla ludzi ramiona. Czasem aż się z niej śmiałam, nie rozumiałam, po co to robi. Jako studentka odwiedziłam ją kiedyś na oddziale w szpitalu w Toruniu. Moja mama była okulistką i oczywiście przyjmowała pacjentów popołudniami. Czekając na nią, podsłuchałam rozmowę. Nie pytała tylko o to, co dolega. Pytała też, czym ktoś się zajmuje w pracy, co u babci, mamy, dziecka. Uświadomiłam sobie, że czasami miało to podtekst lekarski, bo przecież lepiej wiedzieć, czy ktoś długo skupia na czymś wzrok w pracy albo czy jest narażony na szkodliwe dla wzroku czynniki. Ale ona chciała się też po ludzku dowiedzieć, jak ktoś się czuje, czy wszystko w porządku. Pacjenci ją uwielbiali, ale ona sama była bardzo przepracowana.

I mimo serca na dłoni, była tak naprawdę pesymistką. Mam to trochę po niej. Dobre rzeczy widzę wszędzie, ale nie u siebie.

Pamięta Pani moment, w którym mama zachorowała?

Pamiętam go bardzo dobrze. Zwłaszcza że mama nigdy się na nic nie skarżyła. Była bardzo aktywna, zawsze mówiła, że czuje się fantastycznie. Pamiętam, że pojechałam wtedy do Torunia na Wszystkich Świętych i zauważyłam, że mama jest… słabsza. Zrzuciłam to trochę na karb wieku. W końcu mama skończyła wtedy już 83 lata i cały czas pracowała.

Zaczęłam więc kolejny raz pytać, po co jej ta praca, że może warto odpocząć. Ale ona wiedziała swoje. Powtarzała, że musi pracować, wychodzić z domu, być wśród ludzi i czuć się potrzebna. Zadzwoniłam do mamy wieczorem, trzy dni później. Pytałam: mamusiu, jak się czujesz. Wtedy pierwszy raz usłyszałam od niej, że źle. Powiedziała, że od kilku tygodni nie ma siły wstać, wyjście z domu zajmuje jej coraz więcej czasu, bo wszystko robi wolniej.

Dzień później zadzwoniła do mnie sąsiadka. Powiedziała, że mama sama wezwała karetkę, bo zmierzyła sobie temperaturę i miała 40 stopni. Lekarze zabrali mamę do szpitala i zaczęło się wtedy moje jeżdżenie do Torunia dwa razy w tygodniu. Cały listopad i październik mama leżała w szpitalu bez postawionej diagnozy. Mimo że była w naprawdę dobrych rękach, przebadano ją na różne sposoby, nikt nie stwierdził, że to choroba nowotworowa, ponieważ wyniki krwi były prawidłowe, nie dawały powodów do niepokoju.

Diagnozę usłyszałyście dopiero w Warszawie.

Tak, tam kolejny raz początku lekarze zrobili jej wszystkie badania, łącznie z badaniem szpiku. Znowu była w dobrych rękach i po kolejnym miesiącu lekarze znowu rozłożyli ręce. Naprawdę nie wiedzieli co się dzieje. Ponieważ cały czas gorączkowała, przeniesiono ją na oddział pacjentów z wysoką temperaturą. Tam pani profesor, szefowa tego oddziału, powiedziała mi, że to rodzaj silnej białaczki i nic nie da się zrobić. Że mama zgaśnie. I czy chcę zabrać ją do siebie, bo to kwestia kilku miesięcy. Nie myliła się.

Od razu wiedziała Pani, że chce mieć mamę w domu?

Nie miałam żadnych wątpliwości. Chciałam, żeby mama była ze mną i dziewczynkami, żeby nie leżała sama w szpitalu. Kiedy zachorowała moja babcia, mama zabrała ją do domu. Pamiętam ten czas. Może kiedy doświadczy się takich sytuacji jako młoda osoba, to trochę przewartościowuje się spojrzenie.

Nasze życie ułożyło się tak, że zostałyśmy z mamą same. Wcześniej odszedł mój tata, tragicznie zginął mój brat. Trauma bardzo nas do siebie zbliżyła. Nie mogłam mamy zostawić po prostu w szpitalu. Ta sytuacja była dla mnie jasna i bezdyskusyjna: mama jest chora, a ja mam obowiązek się nią zająć. Nie tylko obowiązek. Chcę też to zrobić

Jaki był ten czas opieki?

Piękny, nie zamieniłabym go na żaden inny. Ale był też czasem bardzo trudnym, mobilizującym całą rodzinę. W ostatnich chwilach mama była już tak słaba, że nie była w stanie wstać. Nie można było jej też zostawić, trzeba było cały czas być obok.

Leki, które brała, powodowały, że bardzo często musiała chodzić do toalety. Więc co pół godziny prowadzałyśmy ją do łazienki. Kiedy pracuje się zawodowo, można zawalić jedną, czy dwie noce, ale nie da się zawalić w taki sposób kilka miesięcy. Umówiłyśmy się więc z córkami na zmiany. Spałyśmy z nią w pokoju, żeby czuwać.

Co było wtedy dla Pani najtrudniejsze?

Przede wszystkim to, że musiałam przeorganizować całe życie swoje i moich córek. A poza tym, że nagle zdałam sobie sprawę, że mam w domu małe dziecko. Mama była tak krucha i słaba, że nie można było jej zostawić. Czasem wstawała z łóżka, zakręciło się jej w głowie, przewracała się i nie miała już siły, żeby się podnieść. W ciągu tych kilku miesięcy z nikim się nie spotykałam, nie miałam życia poza domem. Bo to mama była moim priorytetem.

Jakie rozmowy zapamiętała Pani z tego czasu?

Szczególnie zapamiętałam jedną z nich. Pamiętam, że mama mnie przeprosiła. Że pod koniec życia zrobiła mi taki kłopot. Czuła się z tym strasznie niezręcznie. Mówiła: Kasiunia, jest mi tak przykro, że cię sobą obarczam. Odpowiadała, że przecież to normalne, że przecież nigdy bym jej nie zostawiła. Mama powiedziała mi, że dziękuje Bogu i cieszy się, że mnie ma, że czuje się przy mnie bezpiecznie.

To chyba była kluczowa rzecz, jaką zapamiętałam.

W tej opiece nad chorym bliskim jest dodatkowy, bardzo trudny aspekt. Świadomość, że za chwilę może odejść. Czy da się do tego jakkolwiek przygotować?

Nie. Nie byłam gotowa. Każdego dnia budziłam się ze świadomością, że mama jest chora, a w tej ostatniej fazie drżałam o to, czy to będzie ten moment. Ale mimo to, kiedy dostałam telefon ze szpitala, uświadomiłam sobie, jak bardzo nie byłam gotowa. Pewnego dnia mama poczuła się bardzo źle. Przyjechał lekarz, stwierdził, że mamę trzeba zabrać do szpitala, podłączyć ją pod kroplówki, wspomóc pracę nerek, bo były w złym stanie. Mama była świadoma do samego końca, że jest chora. Odeszła w szpitalu.

Ten czas bardzo mnie do niej zbliżył. Dziś myślę sobie, że mogłam w tym czasie oddać jej trochę opieki, którą dostałam w dzieciństwie. Byłam z tego powodu na swój sposób szczęśliwa

Po odejściu mamy zaangażowała się Pani w kampanię "Miłość jak żadna inna".

Co prawda czas, który przeszłam z mamą, nie był pewnie tak drastyczny, ale widzę ludzi, którzy zmagają się z taką sytuacją przez lata. Przez lata opiekują się chorymi rodzicami, dziadkami, rodzeństwem, niepełnosprawnymi dziećmi.

I na co powinni być gotowi, kiedy decydują się na taką opiekę?

Przede wszystkim, muszą zadbać, żeby nie być w tym samym. Szukać wsparcia i pomocy. Do tej opieki trzeba się przygotować – wiedzieć, na co możemy liczyć ze strony państwa. Że ktoś może przyjść, nauczyć nas, co mamy robić, co mówić, na co zwracać uwagę, podając leki. Że nauczy nas też oklepywać chorego. Wytłumaczy, co zrobić, żeby jak najdłużej uniknąć odleżyn. Jak dawać jeść, pić, jak myć. To są rzeczy, których ja uczyłam się sama. Ludzie, którzy nie mają chorej osoby w domu, nie wiedzą, że możemy korzystać z takiej pomocy. Oczywiście nie jest to pomoc w takim wymiarze, jak w innych, europejskich krajach, ale ważne jest, żeby o tym wiedzieć. W ramach akcji, której jestem ambasadorką, powstała na Facebooku grupa "Opiekunowie opiekunom", gdzie można poszukać wsparcia. 

Przy okazji tego projektu poznałam wielu opiekunów. Na przykład pana, którego żona zachorowała na Alzheimera. Powiedział mi, że najtrudniej jest nauczyć się samemu odpoczywać i samemu sobie coś organizować. Bo w pewnym momencie, kiedy opiekujemy się chorym, sami stajemy się współbohaterami tej choroby. Wkładamy całą energię w opiekę i okazuje się, że chorujemy, wcale nie będąc chorymi. To bardzo ważne, żeby umieć odpuścić, zwolnić. Żeby nie zwariować i nie stracić sił.

Wkrótce Wielkanoc. Minęło sześć lat od odejścia Pani mamy.  

Wcześniej nie byłam w stanie o tym rozmawiać. Ale budowa hospicjum opieki paliatywnej w Chojnicach, wspieranie, dało mi taką siłę, że już mogę. To nie jest modny temat, nie jest łatwy, niechętnie o tym się czyta. Nie jest glamour i posypany różowym brokatem. Ale przecież odchodzenie dotyczy nas wszystkich. I prędzej czy później, warto to sobie uświadomić.

Więcej o: