Więcej wywiadów z cyklu "Rozmowy bez granic" przeczytasz na Gazeta.pl.
Jade Kim: Moja historia związana jest ze sprawami sercowymi. Co zabawne, żeby przyjechać tutaj po raz pierwszy, jeszcze wtedy turystycznie, skłamałam mamie, że lecę do… Australii. Byłam wtedy studentką, a mój uniwersytet w Korei miał program wymiany krótkoterminowej z Australią. Przez całe 2 tygodnie wizyty w Polsce wysyłałam rodzinie zdjęcia z różnych miejsc i udawałam, jakbym była z wizytą u kangurów.
Aby czuć mniejsze poczucie winy, tłumaczyłam sobie to tak - między Australią i Austrią w nazewnictwie nie ma zbyt wielkiej różnicy. Podejrzewałam zresztą, że mojej mamie oba kraje mogą się przypadkiem "pomieszać w głowie", a z samej Austrii już rzut beretem do Polski.
Na stałe przeprowadziłam się 5 lat temu, po zakończeniu studiów w Korei. Planowałam kontynuować naukę w Polsce. Pierwszy rok spędziłam na przygotowaniach do podjęcia studiów - uczyłam się do egzaminu IELTS i chodziłam na kurs polskiego, by później studiować na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie uczę koreańskiego i chińskiego na każdym poziomie oraz zajmuję się doradztwem biznesowym dla firm współpracujących biznesowo z Chinami i Koreą.
Na pewno tempo życia Polaków. Wydaje się, że warszawskie tempo życia jest szybkie. Ja po przeprowadzce zastanawiałam się: Dlaczego Polacy są tak zrelaksowani? Na pewno wpływ na to miał kontrast z Azją Wschodnią, gdzie w życie w metropoliach ma prędkość wyścigów ekstremalnych. Z całego serca nie życzę Polakom dążenia w tym kierunku.
Drugą niespodzianką była wyjątkowa uroda Polek i Polaków. Naprawdę sądzę, że Polska nie powinna mieć kompleksów z tym związanych. Chociaż dążenie za urodowymi trendami wydaje się naturalne jako pochodna mody i dominacji mediów społecznościowych, to jednak właśnie Azjaci i Azjatki zazdroszczą Europejczykom (a w pewnych kwestiach szczególnie Słowianom) Polkom i Polakom urody, a nie odwrotnie.
Nie można też nie wspomnieć o kulturze picia i imprez-domówek wśród studentów i młodych dorosłych. Ta kultura zdecydowanie potrafi być zabójcza dla Azjatek o kieszonkowym rozmiarze.
Jak we wszystkich aspektach związanych z branżą, w której prawie 8 miliardów dolarów w zeszłym roku wydano na same reklamy, właściwszym pytaniem byłoby: czy coś jest w tym poza marketingiem? Tu odpowiedź różni się dla każdej marki, a nawet i poszczególnych formuł w ramach tych samych serii. Jednak niezaprzeczalnym faktem jest to, że dbałość o pielęgnację jest w Korei nie luksusem, a koniecznością - w rzeczywistości, w której to uroda w wielu przypadkach gra pierwsze skrzypce zdecydowanie bardziej niż w Polsce.
Są jednak powody, dla których koreańskie marki tak odważnie rozpychają się na międzynarodowych rynkach branży beauty. Nieustanne badania nad składnikami i formułami kosmetyków, łączenie "topowych hitów" z kosmetyków zachodnich z tradycyjnymi składnikami koreańskiej pielęgnacji, przystępna polityka cenowa wielu marek - według mnie to są najbardziej istotne składniki koreańskiego przepisu na kosmetyczny sukces. Koreańskie marki oferują często wręcz luksusowe składnikowo doświadczenie w pomysłowy i skuteczny sposób, a porównując składy z zachodnimi hitami, łatwo jest pomylić np. krem za 40 złotych z Korei z tym za 400 z Francji czy USA. To doświadczenie jest wzbogacane przez lokalny koloryt poprzez odważne wykorzystanie na przykład sfermentowanych składników i wydzielin ślimaków.
U nas jednak wciąż różnica między luksusem a zwykłym elementem pielęgnacji bywa zacierana - również na metce z ceną. Marże dla koreańskich produktów są wysokie, przez co wydaje nam się, że produkt z "wyższej półki cenowej" będzie bardziej skuteczny. Brakuje też koreańskich bestsellerów w wielu obszarach, a promocja koreańskich marek jest niewielka. Popularność koreańskiej pielęgnacji w Polsce dopiero się rośnie. Myślę, że ma przed sobą świetlaną przyszłość.
Koreańskie marki doskonale wiedzą, że potrzeby naszej skóry są wyjątkowo indywidualne i mogą zmieniać się wraz z tak pozornie nieistotnymi czynnikami, jak te małe zmiany w środowisku czy też klimacie, w jakim przebywamy. Dlatego zaleciłabym uważnym konsumentkom w Polsce ostrożne eksperymenty, traktując kluczowe składniki jako mapę w podróży. W pierwszej kolejności spróbujmy jak działają na nas koreańskie kosmetyki zawierające te składniki, które już w pewnej formie znamy - wiedząc, jak działają na nas konkretne kwasy czy retinol jesteśmy w stanie przewidzieć, czy dana seria kosmetyków jest dla nas.
Nie patrzmy na marki popularne wśród TikTokerek. Zamiast tego ostrożnie eksperymentumy z tymi składnikami, do których sławy przyczyniła się właśnie Korea - takimi, jak mucyna ślimaków (element ich śluzu) czy pszczeli propolis. Warto też wyzbyć się z zakorzenionego w nas przekonania, że jakość kosmetyku jest wprost proporcjonalna do jego ceny. Wśród kosmetyków koreańskich to wydaje się być jeszcze mniej prawdziwe, niż wśród tych zachodnich. To właśnie niektóre przystępne cenowo kosmetyki stały się hitami docenianymi zarówno przez rzesze oddanych fanek, jak i cenionych w branży ekspertów.
Tak! Zdecydowana większość ludzi, jaką miałam tutaj szczęście poznać, jest bardzo otwarta i wyjątkowo pomocna. Z drugiej strony Warszawa, w której mieszkam, cały czas nabiera kosmopolitycznego charakteru i "otwartość na cudzoziemców" nie jest już zaletą, którą się chwali, a powoli staje się normalnością. W Polsce jest o wiele łatwiej zawrzeć przyjaźń na głębszym poziomie niezależnie od Twojej narodowości. W Chinach jest podobnie, pod warunkiem, że mówicie po chińsku, bo z angielskim wciąż bywa różnie.
Za to w Korei wielu obcokrajowców wspominało, że pomimo ciekawości innych kultur wykazywanej przez Koreańczyków chociaż łatwo znaleźć znajomych, to trudno zawrzeć prawdziwą przyjaźń opartą na szczerości, zaufaniu i poleganiu na sobie wzajemnie w trudnych chwilach. Może wynika to z tempa życia Koreańczyków, którzy nie mają już za wiele przestrzeni na nowe, prawdziwe przyjaźnie - bo kosztują one mnóstwo czasu, a tej waluty akurat Koreańczykom braknie non stop.
Jestem ogromnie wdzięczna wszystkim życzliwym mi osobom i - pomimo licznych żartów na moich kanałach w mediach społecznościowych - uwielbiam Polaków za ich pozytywną energię, gościnność i… komunikatywną znajomość angielskiego. To wielokrotnie ukratowało mnie na początku pobytu tutaj.
Na to pytanie istnieje tylko jedna poprawna odpowiedź: oczywiście… język polski. Ciężko znaleźć bardziej odmienne języki, niż chiński i polski czy koreański i polski. Radzę sobie z pisaniem, bo mam skuteczną korektę pod ręką, i odpowiednią ilość czasu na "przetrawienie" tekstu czy wiadomości. Ale za to w rozmowie cały czas czuję się, jak średnio rozgarnięty przedszkolak. Strzelam takie byki, że moje nauczycielki polskiego najchętniej schowałyby się pod ziemię ze wstydu.
Uczę w Polsce koreańskiego i chińskiego, ale pomimo pięciu lat w tym kraju, lekcje z moimi uczniami prowadzę po angielsku. Mam pewność, że w tym języku tłumaczę skomplikowane zagadnienia gramatyczne dobrze. Być może gdybym była zmuszona do prowadzenia lekcji wyłącznie po polsku, mój poziom szybko by się poprawił. Ale z drugiej strony naukę ze mną kontynuowaliby wyłącznie ci najbardziej cierpliwi.
Z uwagi na to, że urodziłam się i wychowałam w Chinach, odpowiedź na to pytanie powinna być dość prosta. Jednak jako etniczna Koreanka, która spędziła wiele lat w Korei i kończyła tam studia moja tożsamość narodowa jest podzielona na dwie równe części równo po połowie. Na komentarze pod moimi materiałami sugerujące mi powrót do mojego kraju, powinnam się zapytać: ale do którego?
Przed osiągnięciem pełnoletności większość mojego czasu spędziłam w Chinach, a Koreę odwiedzałam tylko podczas wakacji. Ale z drugiej strony w Chinach żyłam w społeczności Koreańczyków i często mówiłam po koreańsku. Na stałe przeprowadziłam się do Korei po studiach. Chociaż kulturowo mi bliżej do Korei Południowej, to jednak kocham oba państwa jednakowo.
Trzeba przyznać, że mam szczęście mieszkać akurat w Polsce ze wszystkich zachodnich krajów. Przez historię imigracji Wietnamczyków w Polsce narodziło się coś, co lubię nazywać "cichym współistnieniem" Azjatów obok Polaków. Dzisiaj, pytając przeciętnego Polaka o to, co sądzi o Azjatach w Polsce, łatwo usłyszeć klisze o etosie ciężkiej pracy, że nie są przyczyną większych problemów czy konfliktów - z delikatną nutką zabawnego akcentu w polskim mówionym. Spotykamy się z relatywnie małą dozą niechęci czy wręcz bezpośredniej agresji.
Konkretyzując to do Azjatek, mam wrażenie, że nasz ogólny odbiór jest mieszaniną stereotypów o nas z zachodnich mediów i uproszczonego doświadczenia Polaków z Azjatami. Powstają z tego możliwe obrazy: grzecznej, potulnej i trochę nieśmiałej kujonki, importowanej żony bogatego emeryta, ambitnej karierowiczki albo po prostu egzotycznej odmiany szarej myszki. Z konkretnymi obrazami rozprawiam się poprzez krótkie, w zamierzeniu humorystyczne filmiki na moich profilach na Instagramie i TikToku. Chociaż zaczęłam ledwie kilka miesięcy temu, to już czuję, że materiału mam na lata.
Kusi tutaj, by ekspresowo przywołać pojęcie "twarzy" w Chinach, które odnosi się do kulturowego rozumienia szacunku, honoru i pozycji społecznej. Jej słowa odwołują się nie do samej torebki, a do symbolu materialnej pozycji społecznej. Formułując ocenę tego, jak "innym się wiedzie" opieramy się często na łatwo dostępnych symbolach - czy to będzie torebka 25-letniej Szanghajki, czy też samochód 40-letniego warszawiaka. Dla części każdego społeczeństwa eksponowanie swojej zamożności jest bardzo ważne. Między naszymi krajami różni się jednak forma tej ekspresji. Według mnie w Polsce cały czas pieniądze są tematem tabu... no może przestają nim być po kilku głębszych u cioci na imieninach. Chińczycy są w stanie bardziej otwarcie o tym mówić.
Zarówno w Polsce, jak i Chinach nie brakuje osób, dla których symbole statusu stają się sensem życia samym w sobie. Z drugiej strony mnóstwo jest tych, dla których te symbole wyłącznie symbolem pozostają, a sami koncentrują się na zupełnie innych sprawach w życiu. W Chinach często na ulicy problem sprawiałoby rozpoznanie miliarderów, którzy bardzo dużą uwagę przykładają do tego, żeby wyglądać najbardziej przeciętnie, jak to tylko możliwe. Temat jest jednak potwornie ciekawy i - kiedy już założę kanał na YouTube - na pewno z chęcią będę do niego regularnie wracać.
Ostatnio rozmawiałam z moją przyjaciółką - Koreanką mieszkającą w Polsce - i stwierdziłyśmy zgodnie, że wynajęcie mieszkania w Seulu nie jest obecnie znacząco droższe niż w Warszawie, a na koreańskiej prowincji bywa nawet tańsze od kosztów wynajmu w polskich małych miastach. Nawet jednak przed szokiem cenowym dla polskiego rynku najmu różnica w cenach wynajmu mieszkania była mniejsza pomiędzy Koreą a Polską niż różnica w przeciętnych zarobkach.
To, co łączy ekonomicznie wszystkie trzy kraje to smutny fakt, że niezależnie od interwencji rządowych kupno własnego mieszkania w ramach dużych aglomeracji miejskich wymyka się coraz dalej możliwościom młodych ludzi. To zabawne, że komentując spadający wskaźnik dzietności w dowolnym z tych trzech krajów media tak rzadko o tym mówią, jednocześnie tak chętnie opisując "przemiany kulturowe i społeczne".
Jedną rzeczą, której nie mogę zrozumieć w Polsce to koszt jedzenia na mieście. W Korei wcale nie jest drożej niż w Warszawie, a zarobki są wyższe. W Polsce nawet jedno wyjście do lepszej restauracji w Warszawie potrafi dać ostro po kieszeni.
Za możliwością wpadnięcia z niezapowiedzianą wizytą do dziadków na chińskie pierogi. Za podróżowaniem po Korei z moją mamą, szczególnie podczas cudownego sezonu kwitnięcia wiśni. Za głośną grą w madżong przy wyblakniętym od dymu stole z moją ciocią. Za moim tatą, z którym zawsze pomimo ciszy całkiem nieźle rozumieliśmy się bez słów. I za moim bratem bliźniakiem, z którym psoty w dzieciństwie były podwójnie bolesne dla moich rodziców. Cała reszta jest do zniesienia.