Łazienka po wizycie mojego męża wygląda jak po przejściu huraganu. Zwinięte ręczniki rzuca na pralkę (zamiast powiesić) albo po prostu na podłogę. Myjąc ręce, rozchlapuje wodę na wszystkie strony, więc na podłodze powstaje po prostu jedno wielkie bajoro. Oczywiście potem w to wdeptuje i tworzą się błotniste ślady od podeszw klapek. Wszystko byłoby okej, gdyby sam to po sobie wycierał. O nieopuszczonej desce, brudnym sedesie itp. nie chce już nawet wspominać.
Na początku nie ustawałam w wysiłkach i za każdym razem po jego wyjściu z łazienki przypominałam mu, by posprzątał. Ale nie mogłam przecież robić tego wiecznie, zresztą czasami przecież nie ma mnie w domu. Mój mąż przez dłuższy czas pracował zdalnie, więc jak koło 18.00 wracałam z biura i wdeptywałam prosto w łazienkowe bagno, trafiał mnie szlag. Sprzątałam więc po nim.
To samo jest z myciem naczyń. Obecnie mamy w zlewie kubkowo-talerzową fortecę i nawet palcem nie kiwnie, by coś z tym zrobić. Nie chcę mu ciągle o tym przypominać, bo z mojej perspektywy, jeśli we wspólnej przestrzeni pojawia się bród, to osoba, która pierwsza go zauważy - po prostu sprząta. Nie chcę go prosić o to, by łaskawie umył to, co sam zabrudził!
Z wynoszeniem śmieci jest ten sam problem. Zauważyłam jakiś czas temu, że znalazł sobie nowy "patent" - zapełniony worek wstawia po prostu za kosz, z tyłu szafki i wyjmuje nowy. Kiedy wróciłam z weekendu u siostry, szafka ledwo się domykała. Okazało się, że urządził sobie składowisko odpadów w naszym mieszkaniu. Za kosz były wciśnięte trzy pełne worki. Nie wiem, jak on to zrobił, bo szafka pod zlewem nie jest duża. Już mniej energii zużyłby na wyniesienie śmieci.
Utrzymywanie porządku zawsze było dla mnie priorytetem, tak wychowali mnie rodzice. Ale nie byłam przygotowana na coś takiego...
Wcześniej sama po prostu rozbierałam "naczyniowe fortece", wynosiłam śmieci, myłam podłogi, odkurzałam itp. Wychodziłam z założenia, że tak po prostu będzie szybciej i że będę się mniej denerwować. Nic bardziej mylnego! Miesiąc wytrzymałam, mając na barkach wszelkie obowiązki, związane z prowadzeniem domu.
Kiedy wróciłam z konferencji wyjazdowej, z kosza na śmieci wydobywał się taki smród, że aż zakręciło mi się w głowie. W szafce tkwiły śmieci sprzed tygodnia, niedojedzone mięso, resztki ryby. Wszystko zgniło. Słowem: ohyda. Już miałam z tłumioną złością opróżnić kosz, gdy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę robię za darmową sprzątaczkę. I powiedziałam "dość".
Radykalnie zmieniłam strategię. Obecnie nie mamy już czystych kubków ani talerzy. "Gdzie są wszystkie kubki?" - usłyszałam ostatnio. Jeśli chcę użyć któregoś z nich, myję po prostu jeden ze zlewu - tylko dla siebie - i odkładam ponownie, ubrudzony. W całym mieszkaniu są łącznie trzy stosy prania. Leżą na podłodze. Nie odkurzam i nie myję podłóg, więc wszędzie zalegają koty kurzu. Nauczyłam się nawet znosić smród z kosza na śmieci.
Mój mąż po prostu przyzwyczajony jest, że zawsze ktoś ogarniał te rzeczy za niego. Była to jego mama. Nie jest też tak, że nie posprząta, jeśli go o to poproszę. Ale jak już wspominałam, dbanie o dom to obowiązek dwójki osób! Nie powinno być tak, że tylko ja realnie zauważam, co trzeba zrobić.
Zanim doradzicie mi próby szczerych rozmów, wiedzcie, że były ich już setki. Po każdej obiecywał poprawę, ale nic to nie dało.
Moje działania zaczęły chyba przynosić efekty, chociaż chyba nie do końca takie, jak chciałam. Na laptopie, którego wspólnie używamy, w historii przeglądania znalazłam używane zmywarki. Ciekawe, czy mój mąż zdaje sobie sprawę, że naczynia magicznie same się do niej nie przeniosą. Jestem przekonana, że w końcu jednak "pęknie" i zauważy, że sprzątanie jest również jego obowiązkiem.
No cóż. Trzymajcie za nas kciuki!
Wioletta