Doświadczenie z pobytu w domu dziecka jest wspólnym mianownikiem wszystkich jedenastu historii opisanych w książce. Każda z nich jest wyjątkowa i poruszająca. Rozmówcami są ludzie w różnym wieku i z różnych placówek opiekuńczo-wychowawczych, którzy podzielili się z autorką bolesnymi wspomnieniami związanymi m.in. z przemocą domową, molestowaniem, stanami depresyjnymi czy próbami samobójczymi. Ważnym wątkiem tych rozmów jest pokazanie, jak ten ciężar doświadczeń wpłynął na ich dalsze losy. Dzięki uprzejmości wydawnictwa BookEdit publikujemy jedną z rozmów, jaka pojawiła się w książce.
Dwanaście, ale pamiętam, że było to tuż przed trzynastymi urodzinami.
Nie.
Tak. Było nas sześcioro. Najmłodsza siostra miała wtedy siedem lat. Ja jestem najstarsza.
Ogromne. Od początku była mi narzucona odpowiedzialność. Tak, jak niedojrzali rodzice przerzucają na swoje dzieci odpowiedzialność za siebie i własne uczucia, tak samo mi zostało narzucone, że jestem tą, która – jako ta najstarsza – pełni rolę rodzica. Tak zrobili w domu rodzinnym, a potem również opiekunowie w domu dziecka.
Mieliśmy niewydolnych i bardzo niedojrzałych rodziców. Duże znaczenie miał również alkohol, którego nadużywali. Dziś widzę, jak byli lekkomyślni, dopuszczając do tego, żeby mieć tak dużo dzieci mimo wielkich problemów ze sobą. Stworzyli nam dom, w którym dominował alkohol i przemoc fizyczna.
Na pewno stosowali przemoc fizyczną między sobą. W stosunku do nas również, ale to były zachowania raczej dopuszczalne w tamtych czasach w Polsce. Dla mnie – z perspektywy osoby dorosłej, która dzisiaj o tym mówi – jest to nieakceptowalne, ale wtedy to było coś zupełnie normalnego, było na to społeczne przyzwolenie. Przemoc nie była więc przyczyną tego, że zabrano nas od rodziców. Głównie chodziło o nieodpowiedzialność i nadużywanie alkoholu, co sprawiło, że byliśmy bardzo zaniedbani.
Pamiętam go bardzo dobrze. W naszym przypadku nie było dramatycznych scen, zabierania nas siłą z domu, wydzierania z rąk matki czy ojca. Poszłam dobrowolnie, bo tak mi kazano. Wróciłam ze szkoły i moja rodzicielka, Zośka, powiedziała: „Słuchaj, troje z was jest już w pogotowiu opiekuńczym, wy musicie iść tam jutro". „Ale jak to?" – zapytałam. „No tak" – odpowiedziała.
I tyle. Spakowałam się i kolejnego dnia poszliśmy, moje młodsze rodzeństwo już tam było. W pogotowiu mieszkaliśmy około dwóch tygodni i potem pojechaliśmy do domu dziecka – jednego z najlepszych miejsc na świecie. Mówię to z pełną świadomością, tam było pięknie. Największe wrażenie zrobiły na mnie drzewa dookoła. Wspaniale było mieć swój pokój, w którym mieszkaliśmy razem w sześcioro. Ludzie wydawali się bardzo mili, szczególnie wychowawca, który nas wtedy przywitał i który potem stał się dla mnie bardzo ważny. Najbardziej w pamięci utkwiło mi to, że było tam dużo przestrzeni, otaczała mnie zieleń i rosły piękne drzewa. I było ciepło, bo to był koniec sierpnia. Nie mam żadnych negatywnych wspomnień związanych z tym dniem i rozdzieleniem nas z rodzicami, było po prostu fajnie i zielono.
Nie miałam poczucia krzywdy, absolutnie. Ja i moje rodzeństwo doznaliśmy uczucia oddzielenia od rodziców o wiele wcześniej. Zośka o nas w ogóle nie dbała i nie była znaczącą osobą w moim życiu. W momencie pójścia do domu dziecka nie czułam negatywnych uczuć. Może nie mogę się do nich w sobie dokopać, ale wątpię, żeby we mnie były. Tam było dobrze, pięknie i spokojnie.
Nie nazywam jej mamą. Nie używam tego słowa, bo nie mam żadnych ciepłych uczuć, które za nim idą. Zośka jest pijaczką, była agresywna i doskonale pamiętam, jak od niej obrywałam. Odcięłam się od znaczenia słowa „matka" i od całej otoczki z nim związanej.
Ojciec to sadysta, który używał bardzo dużo siły fizycznej, żeby maltretować Zośkę. Nie mam negatywnych uczuć i głębokich negatywnych emocji. Dwa lata temu spotkałam się z jego siostrą, bo chciałam zrozumieć, co zadziało się w życiu moich rodziców, jakie decyzje doprowadziły do stanu, w którym się znaleźli. Oni zostawili swoje dzieci – to trudno pojąć. Chciałam dowiedzieć się, w którym momencie coś potoczyło się nie tak, kiedy ich życie obrało zły kierunek. I myślę, że już na początku. Moja matka miała wszystko. Była dzieckiem czterdziestoletniej kobiety i pięćdziesięcioletniego faceta. Mój ojciec również miał wiele. Byli bardzo rozpieszczeni i zupełnie niedojrzali. Rozmawiałam z jego siostrą, kopałam w tej przeszłości i okazało się, że on zupełnie nie kontrolował emocji, był zupełnie odrealnionym facetem. Uważał, że wszyscy dla niego wszystko zrobią, a on będzie sobie po prostu żył.
Nie.
Nie. Wiesz dlaczego? Bo my od początku nie znaliśmy figury matki i ojca. Nic dobrego od nich nie dostałam. Stworzyli nam okropny, traumatyczny dom. To było życie w strachu, że Zośka będzie pijana, że wybierze towarzystwo i zniknie na tydzień, a my będziemy sami w domu. Ta niewiadoma, którą ona niosła ze sobą, była straszna. Nie wiesz, czy coś zjesz, czy ktoś przyjdzie do domu, czy ona wróci, czy nie. Nie wiesz, czy libacja będzie w domu, czy ona jest gdzieś na libacji. A ty siedzisz w obskurnym miejscu, w którym jest brudno, ciemno i nie ma co jeść.
Myślę, że przez lata byłam od tego odseparowana. Tak to sobie wytłumaczyłam. Brak matki był dla mnie – dziecka, potem dziewczyny i kobiety, tak traumatycznym doświadczeniem, że w pewnym momencie odcięłam się od tego. Przez długie lata nie miałam żadnych problemów z tym, o czym mówisz. Nie czułam, że dużo straciłam. Na szczęście miałam babcię, dziadka i ciocię. Wiadomo, że w domu dziecka nie było idealnie, tam nie może być różowo. Jak cię kolega bije, to łkasz do poduszki i nikt cię nie przytula. Spotyka cię jakaś przykrość, to płaczesz w samotności i nie ma kogoś, kto by ci wytłumaczył, co się wydarzyło. Nie ma kogoś, kto procesuje z tobą emocje. Nie ma takich osób, po prostu nie ma nikogo bliskiego. Czasem zdarzają się dobrzy wychowawcy i tyle. Na pewnym etapie przyjęłam, że sobie ten szczęśliwy dom stworzę sama. Jak będę dorosła, to będę mieć kochającego mężczyznę, z którym stworzę rodzinę. Trudno jest o tym mówić, bo mam naprawdę fajne wspomnienia, dużo pięknych rzeczy wydarzyło się w domu dziecka. Jak patrzyłam w okno, to widziałam piękne drzewa i marzyłam o podróżach. Nie miałam potrzeby, żeby mama przyszła i mnie przytuliła. Może dlatego, że miałam agresywną matkę.
Nie mam pretensji, nie mam żalu. Miałam je, gdy byłam nastolatką. Krzyczałam wtedy: „Dlaczego się nami nie zajmujesz, dlaczego nas nie kochasz?". A potem popatrzyłam na tę kobietę, na jej życie i na sytuacje, które się jej przydarzyły. Wybrała tak, a nie inaczej. Dlaczego mam się denerwować z tego powodu? Nie mam z nią związku emocjonalnego i może dlatego jest mi łatwiej. Bardziej mnie interesują relacje w mojej rodzinie, w sensie mojego rodzeństwa, niż relacje z nią. Może to jest zamrożenie, może odcięcie się od tego, co było. Nie mogę być na nią zła, bo jest mi jej po prostu szkoda. Szkoda mi, że jej życie tak się potoczyło.
'To nie nasza wina', czyli 11 opowieści 'tych, którzy przetrwali' Wydawnictwo BookEdit
To nie pojawiło się od razu, tylko trochę później i jedynie w sytuacjach, kiedy wychodziłam na zewnątrz, gdy szłam do szkoły, do innych ludzi. Strasznie się wstydziłam tego, gdzie mieszkam, ponieważ bałam się być oceniana. Gdy wracałam ze szkoły, to wracałam do bezpiecznego, fajnego miejsca. Nie miałam więc pretensji i negatywnych emocji w stosunku do niego. Tam było moje życie, rodzeństwo, przyjaźnie. Chyba dopiero w dorosłym życiu zrozumiałam, jakie konsekwencje miało to, że nie miałam domu, nie było przy mnie matki ani ojca, nie było normalności. Wówczas jednak to było coś fajnego.
Świadomość tego, co tak naprawdę działo się w moim życiu i tego, że nie miałam normalnego domu, jest tak złożona i głęboka, że chyba nie uda mi się o tym powiedzieć w kilku słowach. Wyobraź sobie, że nie masz domu i nie masz rodziców, do których możesz się zawsze zwrócić, zadzwonić czy wrócić, jakby ci się powinęła noga i stało się coś złego. Sprawy emocjonalne zostały obcięte u samych podstaw. Wyobraź sobie, że nie masz żadnej relacji z matką. Bardzo trudno jest potem nawiązać jakąkolwiek inną relację: romantyczną, przyjacielską. Ciągnie się za tobą cały czas widmo, że jesteś dzieckiem z domu dziecka.
Ciągle masz poczucie, że jesteś gorsza, bo jesteś po prostu z takiego miejsca. Nikt cię nie kocha, nikt cię nie chce. Nie kocha cię matka, bo oddała cię do domu dziecka. Kto cię pokocha, jeśli nie kocha cię własna matka? Jeżeli nie akceptuje cię własna matka, to jak zaakceptuje cię koleżanka w szkole czy w pracy? Jak cię zaakceptuje mężczyzna albo kobieta w związku? Ciągle żyjesz z myślą, że musisz się zmienić, musisz być inna, bo to, jaka byłaś, okazało się niewystarczające. Nie ma przy tobie osoby, która powinna cię kochać bezwarunkowo, dbać o ciebie i być z tobą w sytuacjach, w których jej potrzebujesz. Nie ma jej. Myślę, że to jest poczucie, z którym dzieci, a potem dorośli, wędrują przez całe życie. I to jest taki kamień, który ciągnie w dół. Wstyd ma bardzo duże znaczenie. Wstyd i poczucie bycia gorszą są najtrudniejsze. Ciągną w dół, jeśli się nad tym nie pracuje.
Już nie czuję się gorsza. Jeśli ma się poczucie, że jest się człowiekiem drugiej kategorii, którego nikt nie kocha, bo nie ma miłości matki, to potem wchodzi się w relacje, które pokazują dokładnie to samo. I ja byłam w takich relacjach. Na moje nieszczęście były to romantyczne relacje. Osoby, z którymi się wiązałam, mówiły mi, że nie jestem taka, jak im się wydawało, próbowałam więc ciągle zasłużyć na czyjeś uczucia. I ciągle uważałam, że nie zasługuję, dopóki nad tym nie popracowałam i nie zadbałam o siebie. Dzisiaj lubię siebie, kocham siebie. Uporałam się z tym. To było ciężkie i trwało do mojej głębokiej dorosłości. Mam trzydzieści osiem lat i dopiero od niedawna nie czuję się gorsza. Mam też inne spojrzenie na świat i na ludzi. Patrzę na to, co dookoła i czasem trudno jest mi czuć się gorszą od tego, co widzę.
Tak, od jakiegoś czasu korzystam z pomocy psychoterapeutów. Na terapii pracowałam między innymi z moim wewnętrznym dzieckiem. Polega to na tym, że dorosła osoba idzie do małej siebie w różnych sytuacjach z przeszłości. Idzie do tego dziecka i próbuje z nim rozmawiać. Bardzo długo nie mogłam do siebie podejść. Ja dorosła nie mogłam podejść do tej małej dziewczynki, którą byłam. Minęło kilka tygodni intensywnej pracy i nadal nie mogłam siebie dotknąć. Popatrz, jak głęboko zranione dziecko tam siedzi i nikt dorosły nie może do niego podejść. W końcu mi się to udało i teraz mamy fajną relację. Takie dzieciństwo, jak moje, zostawia głębokie rany. Patrzysz na dorosłe osoby, które wyszły z domu dziecka – może mają pracę, może mają rodzinę, a może sobie w ogóle nie poradziły. Nie wchodzę z obcymi na tak głębokie poziomy, żeby zobaczyć, czy sobie poradzili, czy nie, ale wiem, że w nich są poranione dzieci – opuszczone, bite, maltretowane, wykopywane z domu.
Dzieci potrafią być okrutne. Moje rodzeństwo bito w szkole tylko dlatego, że było z domu dziecka i nikt nie był w stanie ich obronić. Przecież rodzice nie przyszli do szkoły, by się za nimi wstawić. W pewnym momencie codziennie wracali pobici. W końcu dyrektor domu dziecka zadzwonił do szkoły, ale dyrektorka nie zareagowała, nauczyciele też nie, nikt nie zareagował. Zadziałało prawo pięści. Nie jestem z tego dumna, a może jednak trochę jestem. Poszłyśmy z siostrą i po prostu sprałyśmy te dzieci. Skończyło się. No i chyba tam tak właśnie jest – to jest szkoła przetrwania.
Nie było mnie na nic stać, a wiesz, jakie są dzieci. Świat zewnętrzny jest tak skonstruowany, że musisz mieć, a nie być. Jak nie masz, a dodatkowo jesteś z domu dziecka, to nie jest lekko. Nikogo nie mogliśmy o nic poprosić. To jest ważne dla dzieci czy dla młodych, dorastających ludzi, żeby mieć to, co inni. Trudno jest sobie wytłumaczyć, że wszyscy w klasie mają magnetofon i płyty, a ty nie masz ani jednego, ani drugiego. Nie jesteś wtedy w środowisku. W czwartej klasie liceum mało kto mówił do mnie „cześć". Byłam sama, nikt ze mną nie gadał, stawałam się odludkiem. Dobrze, że nie byli agresywni.
Też. W domach dziecka często dzieją się tragedie wychowanków. Byłam w spokojnym miejscu, gdzie panowała w miarę fajna atmosfera. Oczywiście były konflikty i bójki między nami, ale nie było fali, ani przemocy ze strony opiekunów. Słyszałam jednak wiele opowieści dzieci z innych domów. Na przykład wydzielano im jedzenie. Piętnastoletni chłopcy dostawali dwie kromki chleba. Wyobraź sobie, co tam się działo. U nas tak nie było, przynajmniej wtedy, kiedy ja tam mieszkałam. Ale pamiętam wychowawcę, który zabierał dzieciom podwieczorki. Ten posiłek był jedyną szansą w ciągu dnia, żeby dzieci dostały coś słodkiego. I to nie było to, co dzisiaj widzisz w sklepach, to był na przykład mały kawałek czekolady. A on zabierał te kawałki i jadł przy dzieciach. Dyrektor i wychowawcy nadużywali władzy i my to widzieliśmy. Na przykład dostawaliśmy paczki ze słodyczami, ale nic z nich do nas nie trafiało. Te rzeczy nam zabierano, mówiąc, że i tak mamy za dużo.
Oczywiście. Kiedy jednemu z nas działo się coś złego, to szliśmy całą grupą. Było nas dużo, więc bardzo szybko rządziliśmy w domu dziecka. Jak wspomniałam, miałam narzuconą rolę rodzica. Byłam dosyć agresywna, bo agresję znałam z domu rodzinnego. W momencie kiedy umiałam zdyscyplinować moje rodzeństwo, to łatwo mi też poszło z innymi dziećmi. W pewnym momencie wychowaw- cy, którzy nie potrafili poradzić sobie z jakimś dzieckiem, przychodzili po pomoc do mnie. Potem rodzeństwo przejęło po mnie to „stanowisko" i też dyscyplinowało inne dzieci. Nie biłam nikogo, nie używałam przemocy fizycznej, ale używałam agresji werbalnej.
Tak, moja jedna siostra ma. Wciąż mam z nią konflikt, mimo że rozmawiałyśmy o tym niejednokrotnie. Wiem, co się wydarzyło i pracowałam nad tym. Ciężko było mi się przyznać do tego, jak postępowałam. Dopiero na terapii mogłam to zrobić. Ona wciąż nie przerobiła tego tematu. Wiem, skąd się wzięło moje zachowanie. Dorośli mówili mi: „Idź, zrób z tym porządek, to jest twoja odpowiedzialność". Stosujesz to, co znasz, a ja znałam agresję. Żaden z wychowawców nie powiedział: „Hej, zatrzymaj się, nie jesteś od tego, żeby to robić. Idź się pobawić. To nie jest twoja rola, żeby dyscyplinować inne dzieci".
Jesteśmy tylko ludźmi i każdy ma swoje ograniczenia, każdy ma jakieś traumy. Niektórzy wychowawcy w ogóle nie nadawali się do tej roli. Nie potrafili spojrzeć szerzej, nie patrzyli na to, że jestem dzieckiem, które potrzebuje pomocy. Widzieli tylko swoją wygodę. Odgrywałam rolę rodzica, rolę wychowawcy, bo tak było im wygodnie. Nie mam żalu. W domu dziecka nie ma łatwych dzieci. Tam są dzieci, które wykorzystywano emocjonalnie i fizycznie, pochodzące ze środowisk, gdzie panowała przemoc, które zostały totalnie odrzucone przez rodziców albo przez bliskich. A kto pracuje w domach dziecka? Osoby przygotowane do pracy z tak zranionymi, tak ciężko emocjonalnie potarganymi dziećmi? Absolutnie nie. Większość z nich to ludzie, którzy nie przychodzili tam z jakąś głębszą misją. Oni przychodzili na osiem godzin do pracy, często po to, żeby posiedzieć. Byłam osobą, która za nich mogła zagonić innych do odrobienia lekcji, posprzątania i tak dalej. Znam zaledwie kilku wychowawców, z którymi mogłam usiąść i porozmawiać. Pomimo tego, że z perspektywy czasu widzę, że ci ludzie w większości nie nadawali się do swojej pracy, to jednak lepiej lub gorzej wypełniali swoje obowiązki. Niektóre osoby na pewno dały mi dobre przykłady moralne. Najlepszą, najpiękniejszą książkę, jaką czytałam, podsunął mi wychowawca. Powiedział do mnie: „Masz, będziesz to lubić" i rzucił mi Mistrza i Małgorzatę. To oznacza, że ten człowiek mnie widział. Miałam chyba szesnaście lat. On dostrzegł mnie i zaproponował coś, co uwielbiam do dziś. To było dla mnie bardzo ważne.
Poczucie bezpieczeństwa. Mimo wszystko jestem zadowolona, że tam byłam. Nie wiadomo, co by się stało w domu. Nie wiadomo, kogo moja matka by tam sprowadziła, czy nie zostałabym w pewnym momencie przez kogoś wykorzystana. Nie wiadomo, czy życie nie potoczyłoby się tak, że poszłabym w alkohol albo w narkotyki. Cholera wie. Dom dziecka dał mi duże poczucie bezpieczeństwa.
W połączeniu z tym, co dali mi dziadkowie i ciocia, to chyba wszystko. Będąc tam, szłam do szkoły, a gdy wracałam, było ciepło i było jedzenie. Ktoś mówił: „Jesteś mądra, weź się poucz". Jak czegoś nie wiedziałam, to dostawałam pomoc. Jak nie dzisiaj, to jutro czy pojutrze znajdowała się osoba, która mi to wytłumaczyła. Trafiali się fajni wychowawcy, którzy może nie zadbali o emocje tak, jak rodzice powinni zadbać, ale pokazali nam inną drogę. Dzięki rozmowom z nimi mieliśmy szansę uwierzyć, że możemy więcej, niż być tylko dzieckiem z domu dziecka i nie musimy skończyć tam, skąd nas zabrano. Tę perspektywę pokazała mi nie tylko ciocia i dziadkowie, ale również kilka osób z domu dziecka. Najbardziej cieszy mnie to, że mogłam żyć w przepięknych okolicznościach przyrody, w miejscu z potężną historią w tle, z duszą. To miejsce miało w sobie magię i ogromną energię. Wpłynęło na moją wyobraźnię i bardzo ją rozbudowało.
Myślę, że dom dziecka, dziadkowie i ciocia dali mi szkielet, żebym mogła iść wyprostowana z kręgosłupem moralnym i umiejętnością podejmowania dobrych decyzji. Do dziś pamiętam słowa dziadka, który dawał mi wskazówki na życie. Zachęcał mnie do nauki, wychodzenia z domu i poznawania ludzi. Namawiał na studia, które miały być szansą na dobrą pracę, podróże i poznawanie świata. Nie wszystkie dzieciaki miały takie szczęście. Jeśli ktoś nie miał takiego wsparcia i wszystko, co miał, niknęło w alkoholu, narkotykach albo w więzieniu, to trudno mu było pomóc, nawet jeśli znalazł się w takim miejscu, jak mój dom dziecka. Znam takie dzieci, źle potoczyły się ich losy.
Strach, totalny strach. Usłyszałam: „Kończysz tę szkołę i masz się wyprowadzić. Dom dziecka to instytucja państwowa, a państwo nie może cię dalej utrzymywać. Już nie ma twojego nazwiska na liście". Musiałam spakować swoje rzeczy i iść. Ale gdzie ja miałam iść? Przecież nie miałam domu ani rodziców. Musiałam opuścić miejsce, w którym czułam się bardzo bezpiecznie, które było moim domem przez ostatnie kilka lat. Tak naprawdę może jedynym prawdziwym domem. Moje rodzeństwo, czyli cała moja najbliższa rodzina, tam zostawało. Nadal mieli tam jedzenie i nocleg, a ja już nie. To były bardzo ciężkie chwile. Wychodzisz i gdzie masz iść?
Miałam to szczęście, że jeszcze wtedy miałam ciocię i dziadków. Mieszkałam z moim chłopakiem przez tydzień czy dwa u mojej babci w kawalerce, a potem poszliśmy do szkoły z internatem. Ciocia pożyczyła nam pieniądze, które mieliśmy na opłacenie bursy i w jakiś sposób daliśmy sobie radę. Ale są dzieci wyrwane z domów patologicznych, gdzie matka i ojciec to alkoholicy czy narkomani albo osoby agresywne wobec tych dzieci. One były zabrane z tych domów, bo były maltretowane, gwałcone. Potem, gdy skończyły szkołę średnią, zamknięto im drzwi przed nosem i nie miały gdzie pójść. Jak sobie radzić, gdy masz dziewiętnaście lat i jesteś sama?
Nie miałam fizycznego domu, nie miałam osób, które tak naprawdę dziewiętnastoletniej dziewczynie są wciąż potrzebne. Skończyłam studium medyczne. Najpierw byłam na stażu, a potem już podpisałam umowę o pracę. Fajnie się wszystko ułożyło, bo miałam stałe zatrudnienie i mogłam wynająć mieszkanie. Na studiach otrzymywałam stypendium naukowe i stypendium socjalne, co bardzo mi pomogło.
Było inaczej, bo nikt nie znał mojej przeszłości. Otaczający mnie ludzie nie mieli tego filtru i nie oceniali mnie przez pryzmat dziecka z domu dziecka.
Zdecydowanie lepiej w takim sensie, że czułam się swobodniej, mogłam coś powiedzieć, mogłam być sobą i nie byłam oceniana w kontekście mojego dzieciństwa.
Mogę się czuć dobrze w towarzystwie innych ludzi, nie mówiąc im o tym. Ale nie jest to wtedy tak głęboka i tak otwarta relacja jak z ludźmi, którzy wiedzą, z którymi mogę rozmawiać o domu dziecka. Jesteś drugą osobą spoza mojej rodziny, której mówię o tych rzeczach. To jest część mojego charakteru, mojej osobowości, część mnie – nie otwieram się przed wszystkimi, bo nie uważam, że warto. Nie czuję, żebym chciała się otworzyć przed większością spotykanych ludzi. Jeśli oni zostają na chwilę w moim życiu, to po co mówić im o wszystkim. Jeśli wiem, że ktoś zostanie na dłużej i jest to dla mnie osoba na tyle ważna, że mogę ją wpuścić do tego miejsca, to wpuszczę i możemy o tym rozmawiać. Ale koleżanka z pracy? No nie. Nie jestem otwarta na mówienie do ludzi, którzy nie są w moim najbliższym kręgu, o tym, że wychowywałam się w domu dziecka. Zastanawiam się, czy wciąż się boję, że w pewnym momencie będę oceniana przez ten filtr. Chyba tak. Ostatnio w pracy dwie osoby zapytały mnie, dlaczego nigdy nie mówię o rodzicach. Odpowiedziałam, że nie mam rodziców i nie chcę o tym rozmawiać. Widziałam, że odebrały to tak, że moi rodzice umarli. Nie zaprzeczyłam, bo myślę, że nie mijam się z prawdą. Moich biologicznych rodziców tak naprawdę nigdy nie miałam. Nie byli ze mną na tyle długo i intensywnie, żebym wykształciła sobie figurę rodzica, nie miałam z nimi żadnej relacji. Natomiast te osoby, które ze mną były i wykształciły figurę matki i ojca, czyli babcia i dziadek, nie żyją.
Nie mam bliskich przyjaciół z tych czasów. Czasem mogę z niektórymi pogadać. Nie utrzymuję kontaktów, ale nie dlatego, że nie chcę. Fajnie byłoby się spotkać raz na jakiś czas, żeby porozmawiać, zobaczyć, co zadziało się w ich życiu, w jakim są miejscu. W przeszłości byliśmy ze sobą bardzo blisko. Z pewnymi ludźmi nawiązałam bardzo głębokie relacje, byliśmy razem i pomagaliśmy sobie również po wyjściu z domu dziecka.
Jakbym miała się cofnąć do tamtego okresu, to pewnie odpowiedziałabym to samo. Wiesz, są takie eksperymenty społeczne z udziałem małych dzieci. Idzie dziewczynka ubrana w ładną sukienkę, ma czyste ładne włosy, kolorowe wstążeczki i tak dalej. Mówi przechodniom, że jest głodna i dostaje jedzenie. Idzie biedne, brudne dziecko i ma taką samą prośbę, ale jest przepędzane. Niby jesteśmy tacy sami, ale postrzegani różnie. Dodałabym również, że ja potrzebuję miłości tak, jak inni, że moje serce też potrzebuje ciepła i miłości. Ale z perspektywy dorosłej osoby nie wiem, co bym powiedziała. Świat jest pełen głupich i pustych dorosłych. Jeśli ktoś sam nie wie, że dzieci to najbardziej niewinne istoty na świecie i nie widzi, że w domach dziecka są takie same dzieci, jak te poza nimi, to co ja mogę mu powiedzieć?
Bo to są na ogół trudne dzieci, które gryzą dosłownie i w przenośni, które widziały w domach patologię. One są wyrzucane z domu, niechciane, niekochane i to nie są dzieci, które są grzeczne i poukładane. Z niewieloma ludźmi rozmawiałam na ten temat. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może chodzi o korzyści, może tak mamy ukształtowane społeczeństwo. Ludzie uważają, że jeśli jesteśmy z domu dziecka, to jesteśmy z patologii, widzieliśmy tę patologię, czyli mamy większe predyspozycje do kłamstwa, robienia zła, kradzieży i rozbojów.
Nie wiem, czy można to zmienić. Widzi się w nas tych gorszych, jesteśmy stygmatyzowani przez rówieśników i dorosłych, w szkole, jak i w samym domu dziecka. Chciałabym, żeby było inaczej, ale nie jestem na etapie negatywnych emocji, pretensji czy żalu. Jestem w takim momencie życia, że widzę dużo ograniczeń w ludziach, którzy emocjonalnie nie są w stanie zrozumieć pewnych rzeczy. I dlatego nie mam pretensji. To przyszło z wiekiem, bo jak byłam nastolatką, miałam dużo agresji z tym związanej. Teraz widzę, że każdy ma jedno życie do przeżycia i to, jakie podejmuje decyzje, buduje to życie. Dobrze jest zaopiekować się swoim dzieckiem. W tym sensie, że warto nie spieprzyć komuś życia, przynajmniej na początku, bo to dużo daje, bo start i odbicie, które rodzice dają dziecku, jest niezwykle ważne.
Jasne, że można. Nie czuję się ofiarą sytuacji, w jakiej znalazłam się przez zachowania i decyzje, które podjęli moi rodzice. W domu dziecka działy się magiczne rzeczy. Oczywiście, że lepiej byłoby mieć odpowiedzialnych rodziców, którzy się tobą interesują, kochają cię i nie zostawiają. Ale mnie opuścili i na szczęście trafiłam do fajnego miejsca. Jestem szczęśliwa i moje rodzeństwo też, że tam byliśmy. Z perspektywy czasu widzę rzeczy, które mogły się wydarzyć, gdybyśmy zostali w domu rodziców. Tak się złożyło, że miałam taki dom rodzinny, a nie inny – lepszy. Nie mam pretensji, bo wiem, że życie nie jest sprawiedliwe. Komunizm tu nie działa, w naturze nie ma komunizmu, każdy nie dostaje tak samo. Natura taka jest. Drzewo na żyznym terenie urośnie szybko i okazale, na skale niekoniecznie. Tak samo jest z ludźmi.
Z perspektywy emocjonalnej wszystko widzi się inaczej. Przez filtr emocji ma się poczucie krzywdy. Ale jak człowiek pomyśli, to zrozumie, że musi sobie poradzić sam albo z pomocą, że musi brać odpowiedzialność za swoje życie, więc również za swoje emocje, które są spowodowane błędami innych. Jestem dorosła i musiałam wziąć się w garść. Może pomogło mi duże poczucie odpowiedzialności, które noszę sama w sobie, plus to, które we mnie zbudowano oczekiwaniami. Ponadto miałam osoby wiele znaczące w moim życiu, które bardzo szanowałam i szanuję. To, co one powiedziały, było ważne i nie było we mnie sprzeciwu. Jestem silna i mam twardy tyłek. Wiem jednak, że są ludzie, którzy sobie nie radzą z tymi emocjami i z tym, że tak, a nie inaczej zadziało się w ich życiu. To są wciąż dzieci z domu dziecka.