Chyba niełatwo będzie ustalić, jak to się stało, że we wtorek w jednym z budynków w Łodzi (tzw. Łódź Górna) zamurowano otwory, przez które gołębie dostawały się na zrujnowane poddasze (patrz zdjęcia w naszej galerii na górze artykułu). Nagle nikt się do tych prac nie przyznaje. Administracja budynku przekonuje, że planowała jedynie założenie siatek na dwa z trzech okien, by nie utrudniać życia ptasim lokatorom. A tu nagle ktoś "zamurował sobie" - nie tylko wszystkie otwory, ale przede wszystkim w środku poddasza pisklęta gołębia, skazując je na śmierć w męczarniach.
Gdyby na poddaszu mieszkały tylko dorosłe ptaki, w zasadzie nie byłoby sprawy. W sumie można pozbawić bezdomnego gołębia dachu nad głową. Murarze weszliby na poddasze, ptaki by zapewne uciekły, a oni zamknęliby im wówczas drogę powrotu. Nie wolno jednak takich rzeczy robić w okresie lęgowym i żadnym innym, jeśli są jajka lub pisklaki w gnieździe. W tym konkretnym przypadku były młode gołębia, więc należało odstąpić od prac.
To tylko gołębie? Zgodnie z polskim prawem, wszystkie ptaki związane z budynkami, łącznie z gołębiem, podlegają całorocznej ochronie choćby na podstawie ustawy o ochronie zwierząt i ustawy o ochronie przyrody. Nie wolno ich zabijać, płoszyć, niszczyć jaj, gniazd i siedlisk. W sytuacjach szczególnych możliwe jest usunięcie gniazda i piskląt, ale trzeba wcześniej uzyskać specjalną zgodę RDOŚ (Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska) i przenieść ptaki w inne miejsce, zgodnie z obowiązującą procedurą.
A jednak bez zgody i procedury otwory zamurowano, a dokładniej zabezpieczono twardą płytą, uszczelniono pianką i dla pewności potraktowano jeszcze jakąś zaprawą. Dorosłe ptaki zdołały wcześniej uciec, ale ich dzieci pogrzebano w ten sposób żywcem.
Operacji zabezpieczania otworów przyglądał się jeden z mieszkańców budynku naprzeciwko. Regularnie obserwuje ptaki po sąsiedzku. Zobaczył ludzi prowadzących dziwne prace na poddaszu i przerażonych rodziców pisklaków na dachu. Pierwszy podniósł alarm. Interwencja u robotników miała nie przynieść oczekiwanych rezultatów. Świadkowie twierdzą, że do protestujących mieszkańców, informujących o zagrożeniu dla piskląt, panowie mieli powiedzieć: "mamy to w ch..., takie polecenie".
Mieszkańcy twierdzą, że dzwonili na łódzkie telefony alarmowe, ale zewsząd odprawiano ich z kwitkiem, nikt nie chciał nawet sprawdzić na miejscu, jak sprawa wygląda. Wnuczka obserwatora ptaków przypomniała sobie niedawno przeczytany artykuł o grupie wolontariuszy, którzy reagują na każdy telefon, dla których nie ma "nieważnych zwierząt". Zdesperowana zadzwoniła ok. 22.00 na numer alarmowy Specjalistycznej Jednostki Ratowniczej ECO, chociaż nie liczyła na zbyt wiele, bo to grupa co do zasady pracująca na terenie Warszawy. A jednak najpewniej właśnie w ten sposób uratowała ptaki.
Ze względu na późną porę i jednak sporą odległość, uniemożliwiające choćby bezpieczną pracę na poddaszu, wolontariusze podjęli decyzję o odłożeniu interwencji do rana. Przekazali jednak zgłaszającym wskazówki, gdzie dokładnie i w jakiej formie należy zrobić zgłoszenie w Łodzi.
Niestety, przed godziną 7 w środę, SJR ECO ustala, że żadna z lokalnych służb nie podjęła tematu. Wolontariusze docierają do administratora budynku i dostają obietnicę, że jeszcze przed południem problem piskląt powinien być rozwiązany. Niestety, na obietnicy się kończy, telefonu administracji nikt już nie odbiera. Kolejne osoby, w tym wolontariusze, próbują sprawą zainteresować straż miejską i policję. Bez rezultatu. Zapada kolejny wieczór. Wiadomo, że zdrowe pisklęta bywają dość wytrzymałe, natura je zabezpieczyła na wypadek spóźnienia rodziców, ale to wszystko ma swoje granice.
W czwartek rano Karolina i Monika z SJR ECO wyruszyły z Warszawy do Łodzi. Patrol był na miejscu przed 8.00. Administrator budynku został poinformowany, że albo dołączy do grupy, albo zrobi to policja i straż pożarna. O 8:37, w obecności administracji i za jej zgodą, kobiety z SJR ECO wybiły okna.
- Tym razem pomoc trzeba było nieść za pomocą łomu. Cud, że ptaki wciąż żyły i były w dobrej formie. Niemal 48 godzin po uwięzieniu. Po udrożnieniu otworów, natychmiast zajęli się nimi rodzice. My już nie byłyśmy potrzebne - wspominają. Wolontariuszki nie mają ładnych fotek z akcji, bo nie po to tam pojechały. Na poddaszu było ciemno, nie chciały ptaków dodatkowo niepokoić fleszem. Niezbędną dokumentację zrobiły po prostu telefonem.
SJR ECO kieruje do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, gdyż w ich ocenie to, co wydarzyło się w Łodzi, to nie tylko naruszenie procedur, ale po prostu znęcanie się nad zwierzętami.
My od czwartku, gdy dowiedzieliśmy się o całej sprawie, próbujemy ustalić, dlaczego do wybicia dwóch otworów potrzebna była ekipa aż ze stolicy. Straż Miejska nie udzieliła nam informacji, odsyłając nas do Biura Rzecznika Prasowego Urzędu Miasta Łódź, radząc, by podać dokładny adres zdarzenia (podaliśmy ulicę). Niestety, rzecznik nie wypowiedział się do chwili publikacji na temat uwięzionych gołębi. Policja twierdzi, że VIII komisariat policji miejskiej w Łodzi nie zareagował, bo nic o sprawie nie wiedział. Cóż, nie pytaliśmy o ten konkretny posterunek, tylko brak reakcji na zgłoszenia alarmowe.
Dużo tajemnic w tej Łodzi. Najpierw przypadkowe osoby coś sobie murują przez widzimisię, potem zdesperowani przyjaciele zwierząt docierają do wolontariuszy w stolicy, a nie są w stanie skontaktować się z lokalnymi służbami, administracji psuje się telefon... Może prokuraturze uda się to wszystko wyjaśnić?
Specjalistyczna Jednostka Ratownicza ECO (SJR ECO) to grupa wolontariuszy ratujących dzikie zwierzęta żyjące na wolności, ale też domowe "pupile". Gołębie, koziołki, szopy, wrony, psy, króliki, kaczki, łosie, sowy, wiewiórki - dla nich nie ma mniej ważnych pacjentów. Katowane, lądujące pod kołami samochodów, przetrzymywane w strasznych warunkach - jest zgłoszenie, jest reakcja. Siedem dni w tygodniu, przez 24 godziny na dobę. Wystarczy zadzwonić na nr 459 589 899, a oni pomogą. Najlepiej, jak się da. Niestety, przyszłość fundacji i kolejnych akcji wspierania zwierząt wisi na włosku. Ich profesjonalny wóz ratowniczy się rozpadł, a zebranie środków na nowy wydaje się celem niebotycznym. Ostatnio wolontariusze odzyskali wiarę w cuda, bo mają już środki na niemal 1/4 wozu. Wszystko to za sprawą czytelników Gazeta.pl, którzy do tej pory wpłacili na zrzutkę ponad 35 tysięcy złotych. Jak zdobyć brakujące 125 tysięcy złotych na tak "nieważny cel, gdy na świecie tyle zła i prawdziwych nieszczęść"? Naprawdę nie mamy pojęcia.