Sierżant Riveiro zaparkował nieoznakowany radiowóz Gwardii Cywilnej przed wejściem do domu, na fasadzie którego widniała mała tabliczka z nazwą „Villa Marina". Dziwiło go, że akurat tu znaleziono zwłoki – w domu, który codziennie mijały dziesiątki osób udających się do latarni morskiej lub na plażę Los Locos, dwóch spośród atrakcji tej wąskiej odnogi lądu wcinającej się w morze. Willa znajdowała się przy samym wejściu na cypel, na ostatnim zakręcie plaży La Concha.
Sam mnóstwo razy przechodził tędy z żoną i dwójką małych dzieci, przekonany, że budynek jest opuszczony, że właściciele pomarli, a cena willi znacznie przekracza możliwości finansowe większości śmiertelników. Tymczasem okazało się, że posesja jednak do kogoś należy – kogoś, kto próbując tchnąć w nią życie dzięki gruntownemu remontowi, natknął się na śmierć.
Ukryty port Wydawnictwo Mando
Riveiro pracował w wydziale śledczym policji sądowej kantabryjskiej komendantury Gwardii Cywilnej w Santanderze. Kiedy zgłoszono znalezienie zwłok, szefowa wydziału, porucznik Redondo, postanowiła wysłać tu jego, jako że miał duże doświadczenie w sprawach o zabójstwo, a poza tym dobrze znał okolicę, bo kilka lat wcześniej pracował na posterunku w Suances. Riveiro wysiadł z samochodu i przez chwilę przyglądał się mężczyźnie, który nie zauważywszy jego przybycia, krążył nerwowo po ogrodzie imponującej willi, obsadzonym hortensjami, figowcami, krzewami mirtu i tropikalnymi drzewami.
Podszedł do kaprala Antonia Mazy z posterunku w Suances, który wraz z innym gwardzistą jako pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia. Maza w zamyśleniu obserwował plażę La Concha, usianą kolorowymi parasolami nawet w środku tygodnia. Chudy, rudowłosy trzydziestolatek o oczach dziecka z uśmiechem wodził wzrokiem za jakimś konkretnym bikini.
– Maza, pobudka.
– Pan wybaczy, sierżancie, zapatrzyłem się. Niektórzy to mają dobrze. Proszę spojrzeć, z willi wychodzi się prosto na plażę – powiedział, wskazując schodzącą w dół ścieżkę zasłoniętą przez chwasty, krzaki i drzewa, od lat nieprzycinane.
Riveiro powiódł wzrokiem za palcem kaprala i dostrzegł na końcu tej zaniedbanej dżungli wąską czarną furtkę z żelaza, przez którą wychodziło się na drobny, żółty piasek plaży La Concha. Nieco niżej, na prawo od ścieżki, stał spory budynek z kamienia i bali o trudnej do zdefiniowania architekturze, coś pomiędzy kanadyjską stodołą a zabudową charakterystyczną dla gór Kantabrii. Riveiro pomyślał, że ta dziwna konstrukcja tu nie pasuje – musiała powstać w innym czasie niż dom, w którym znaleziono zwłoki. Przez kilka sekund przyglądał się imponującej willi wzniesionej na szczycie pagórka: brązowe framugi wielkich okien kontrastowały ze śnieżnobiałymi ścianami, łączyła w sobie style kolonialny i francuski i na oko została wybudowana co najmniej pół wieku temu.
Roztaczał się stąd wspaniały widok na plażę La Concha, estuarium i skalistą, trudno dostępną Wyspę Królików. – Powiedz mi lepiej, co tu mamy – poprosił Riveiro kaprala Mazę.
– To, co mówiłem przez radio, sierżancie. Zwłoki, prawdopodobnie niemowlaka, owinięte jak mumia w stare pożółkłe prześcieradła. Muszą tam leżeć od wieków.
– No tak. – Riveiro pokiwał głową. – Rozumiem, że zabezpieczyłeś teren i przykazałeś, żeby niczego nie dotykać – upewnił się, patrząc kapralowi w oczy.
– Oczywiście. Kiedy zadzwoniłem z informacją na komendę w Santanderze, od razu poprosiłem, żeby przysłali nam SECRIM.
– Technicy kryminalistyki są już w drodze? Wspaniale, dobra robota. A co z sędzią i patologiem?
– Zawiadomieni, zaraz tu będą. Potwierdziłem – odparł Maza, próbując ukryć pełen zadowolenia uśmiech.
– Nieźle, Maza, należy ci się dziś medal za zasługi. Kto jest w środku…? Martín? – zapytał Riveiro, mając na myśli znajomego gwardzistę, który tak jak kapral pracował na posterunku w Suances.
– Tak, pilnuje robotników, rozmawia z tymi, którzy znaleźli zwłoki.
– Co tam robili? Pewnie remontowali willę. – Riveiro odpowiedział sam sobie, omiatając wzrokiem rusztowania, betoniarkę i złożone przy jednej ze ścian materiały budowlane.
– Zaczęli roboty dwa miesiące temu. Właścicielem jest ten gość, co łazi w kółko – powiedział Maza i wskazał dłonią Olivera, który spojrzał w ich stronę, jakby go usłyszał.
– Przesłuchałeś go już? – zapytał Riveiro, ruszając w stronę domu.
– Nie, zadałem mu tylko kilka podstawowych pytań. Czekałem na pana.
– W porządku. Idę obejrzeć zwłoki, a ty powiedz temu tutaj, że zaraz przyjdę z nim porozmawiać. Słuchaj, Maza… może byś tak łaskawie zaczął mówić mi na ty? Znamy się chyba już jakieś osiem lat.
– Tak jest, sierżancie. Odtąd będę mówił do pana na ty.
Riveiro się uśmiechnął.
– Dobra, idź już.
Kapral Maza skinął głową i ruszył w stronę Olivera, Riveiro tymczasem wszedł do willi. W środku przywitał go Martín, który pilnował miejsca zbrodni, o ile do takowej doszło.
Wnętrze willi rozczarowało Riveira. Spodziewał się nawiedzonego domu pełnego antycznych mebli przykrytych pożółkłym płótnem, a zamiast tego ujrzał rozmaite materiały budowlane i białe przestronne pomieszczenia zalane jasnym światłem.
Martín pokazał mu wejście do piwnicy. Szybko pokonali schody. Na dole, pośród sprzętu stolarskiego, worków z cementem i mnóstwa rur leżał gruz ze ścian działowych, które tego ranka wyburzyli robotnicy, żeby powiększyć pomieszczenie. Między tymi ścianami znaleźli obleczone w całun zwłoki.
Riveiro poczuł się jak intruz naruszający prywatną przestrzeń przodków. Powietrze było gęste, pełne drobinek kurzu widocznych nawet w słabym świetle. Znad całunu spowijającego zwłoki spoglądały na niego puste oczodoły wyblakłej jasnobrązowej czaszki. Wyglądała jak wyrzeźbiona z kości słoniowej.
– To same kości, sierżancie – powiedział Martín, wskazując miejsce niezasłonięte przez pożółkły, wytarty całun.
– Na to wygląda. Mam nadzieję, że niczego nie dotykaliście? – Riveiro nawet nie odwrócił się w stronę gwardzisty, zapatrzony w wyblakłe zawiniątko, jakim stała się istota spoczywająca teraz na szerokiej desce położonej na gruzie po ścianie, która była jej grobem.
– Oczywiście, że nie.
– Dobrze. Będziemy potrzebowali antropologa sądowego, bo patolog niewiele tu zdziała.
– Tak.
– I biologa sądowego.
– Do pobrania DNA? – zapytał Martín, zaskoczony. – To mogą być zwłoki z czasów wojny domowej. Licho wie.
Riveiro spojrzał na mierzącego metr dziewięćdziesiąt gwardzistę o czarnej jak smoła brodzie i westchnął.
– Któż to wie, Martín, któż to wie. Chociaż szczątki wyglądają na ludzkie, może wcale takie nie są.
– Myśli pan, że to zwierzę? – odpowiedział gwardzista, ponownie spoglądając na zawiniątko. – Dla mnie to jest ludzka czaszka. Ale zaczekajmy, co powie patolog.
– Tak, zaczekajmy, co powie – przytaknął Riveiro. – Wyjdę porozmawiać z właścicielem domu. Znasz go albo kojarzysz z miasteczka?
– Nie, to raczej nikt stąd. Jakiś modniś. Markowe ciuchy, ładna buźka, fryzura jak u włoskiego modela. Widział pan samochód?
– Który? Tego czarnego fiata zaparkowanego przed domem?
– Tak. Facet na bank jest gejem, z takim autem i z takim wyglądem…
– Nie zapędzaj się tak. Przemawia przez ciebie zazdrość. Jeszcze się okaże, że ci się podoba – zażartował Riveiro.
Nie dając Martínowi szansy na ripostę, odwrócił się na pięcie i wszedł na parter, żeby porozmawiać z Oliverem. Gwardzista udał się za nim. Chociaż na zewnątrz panował upał, świeże powietrze przyniosło sierżantowi ulgę, jakby wyszedł z grobowca po pogrzebie, w którym uczestniczył wyłącznie z obowiązku. Zdziwił się, kiedy na lewo od domu, na skraju wyżej położonej części posiadłości odkrył kort tenisowy, z kępkami trawy wyrastającymi z pęknięć na nawierzchni. Pochyły teren schodzący do morza został dobrze wykorzystany: na górnym tarasie kort, na kolejnym dom, a niżej basen w kształcie nerki, który okrążała ukryta w gąszczu wybujałej roślinności ścieżka schodząca do kamiennego domku i do plaży.
Oliver czekał przy basenie bez wody i chloru, od dawna nieczyszczonym, sądząc po zielonym osadzie i chwastach wyrastających z wyschniętego dna. Riveiro ruszył w jego stronę, bezceremonialnie taksując go wzrokiem. Facet był przystojny, dobrze zbudowany, ale bez obsesji na punkcie mięśni i wyglądu. Należał do osób, które nie wiedzieć czemu zawsze prezentują się dobrze, choć nie wkładają w to żadnego wysiłku; w zwykłych dżinsach i T-shircie wyglądają równie elegancko, co umundurowany Richard Gere w Oficerze i dżentelmenie. Chociaż Riveiro był w doskonałej formie, już dawno przekroczył czterdziestkę i na widok Olivera mimowolnie zatęsknił za energią i prezencją, jakie zapewnia młodość.
– Dzień dobry, sierżant Jacobo Riveiro z wydziału śledczego Gwardii Cywilnej – przedstawił się, wyciągając rękę.
– Oliver Gordon, właściciel domu.
– Jest pan Anglikiem? – zapytał Riveiro, słysząc jego nazwisko.
– Tak, ale też Hiszpanem. Mam podwójną narodowość. Ojciec jest Anglikiem, a matka Hiszpanką – wyrecytował Oliver, jakby przywykł do udzielania tych wyjaśnień.
– No proszę – stwierdził Riveiro, wyciągając z marynarki notatnik. – A na co dzień mieszka pan tutaj czy gdzie indziej? Gdzie indziej to znaczy w Anglii.
Oliver uśmiechnął się z sympatią, wbijając w sierżanta spojrzenie swoich niebieskich oczu.
– Spędziłem tu niejedne wakacje, niektóre w tym domu – odparł, wskazując głową willę. – Ale urodziłem się i mieszkam w Londynie. Trochę czasu spędziłem w Szkocji. Teraz zamierzałem się przenieść tutaj.
– Mówi pan bez akcentu, jak Hiszpan. To znaczy jak rodowity Hiszpan.
Oliver skinął głową, mile połechtany.
– Tak, mama od zawsze mówiła do mnie po hiszpańsku. Studiowałem też filologię hiszpańską na University College w Londynie.
– Aha – bąknął Riveiro.
Był pod wrażeniem, jak zmieniła się intonacja i akcent Olivera, kiedy wypowiedział po angielsku nazwę uczelni. Zdziwiło go jego opanowanie, to, że patrzy mu prosto w oczy. Facet wydawał się sympatyczny.
– W porządku, przejdźmy do tego, co nas interesuje… Pańscy robotnicy znaleźli na dole zwłoki i jak się pan zapewne domyśla, musimy zbadać ich pochodzenie i ustalić przyczynę śmierci. Od kiedy ta willa należy do pana? To znaczy do pana albo pańskiej rodziny – uściślił, uświadomiwszy sobie, że Oliver ma góra trzydzieści pięć lat.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Odziedziczyła ją moja matka, a po jej śmierci ja. Dlatego postanowiłem ją wyremontować i przerobić na hotelik przy plaży.
– A zatem… planuje pan przenieść się do Suances? Chodzi mi o to, czy… opuści pan Anglię, żeby tu pracować? – zapytał z niedowierzaniem Riveiro.
Oliver westchnął. – Postanowiłem skorzystać z tego, że mama zostawiła mi dom, wyjechać do Hiszpanii i zacząć nowy etap.
Riveiro domyślił się, że w życiu Olivera doszło do jakichś zawirowań. Do tego nie trzeba było być detektywem. Nowy etap? Jeżeli facet nie miał żony i dzieci, przeprowadzka tak daleko od domu stanowiła dość radykalne rozwiązanie. „Każdy ma własne demony", pomyślał.