Po wypadku musieli uczyć się życia na nowo. "Dla Hani to naturalne, że ma tatę na wózku"

Minęły dosłownie sekundy, odkąd trzynaście lat temu Artur wsiadł na rower i chwilę później już nie mógł się ruszyć. Dziś wraz z żoną wspólnie wychowuje czteroletnią Hanię. Dzielą się też swoimi doświadczeniami i opowiadają o trudnej drodze, którą musieli przejść jako para: nauczyć się siebie na nowo. - Pierwsza rzecz, której człowiek z takimi ograniczeniami uczy się po wypadku, to jest proszenie o pomoc. Człowiek, który do tej pory był całkowicie samodzielny i trzymał swoje życie mocno w garści, kierował wszystkimi jego aspektami. To jest trudne - mówi nam Artur Wachowicz.
Zobacz wideo Zobacz wideo: "Dasz radę", czyli miłość Agnieszki i Zuzy nie ma granic ["Jesteśmy rodziną" - serial o LGBT+ w Polsce]

Ania i Artur Wachowiczowie wzięli udział w wyjątkowym projekcie fundacji Avalon "Sekson. Pełnosprawni w miłości", poświęconym tematyce seksualności osób z niepełnosprawnościami.

Poznali się dwa lata przed wypadkiem rowerowym Artura. Wypadkiem, który na zawsze zmienił ich życie. Doszło do niego w 2010 roku. Artur został sparaliżowany i od tamtej pory porusza się na wózku, którym steruje głową. Przedtem ich wspólne życie było wielobarwną sinusoidą emocji. Czerpali z niego garściami i aktywnie spędzali czas. Niepełnosprawność Artura postawiła przed nimi nowe wyzwania, którym musieli sprostać.

Dziś są szczęśliwym małżeństwem. Cztery lata temu na świat przyszła ich córeczka Hania. - Pokazujemy się całą rodziną. Chcemy to robić, żeby pokazać, że osoby z niepełnosprawnościami również mogą mieć pełne, fajne i ciekawe życie. Mogą mieć rodzinę - mówi nam Artur Wachowicz. Są aktywni na Instagramie, gdzie dzielą się swoimi doświadczeniami i pokazują swoją codzienność. Możecie śledzić profil Artura (@tetrafamilly) i profil Ani (@kobieta_tetrusa).

Oto ich historia.

***

Joanna Zaremba, Kobieta.gazeta.pl: Muszę najpierw zapytać, gdzie i kiedy ta historia się zaczyna?

Artur Wachowicz: Oj, dawno temu.

Anna Wachowicz: Bardzo, bardzo dawno temu (śmiech).

Artur Wachowicz: Poznaliśmy się w 2008 roku, kiedy wracaliśmy z imprezy w klubie. Dziewczyny - wśród nich Ania - zaczepiły mnie, żebym pożyczył im bluzę. To była letnia noc, początek sierpnia. Odprowadziłem je do hotelu, bo akurat tam mieszkały. Do Radomia przyjechały na lato do pracy. I tak w sumie zaczęła się nasza znajomość.

Pierwsza myśl, kiedy na siebie spojrzeliście?

Anna Wachowicz: Na początku to chyba nie miało być nic wielkiego, prawda? Tylko taka znajomość.

Jak to?! Nie zaiskrzyło od razu?

Anna Wachowicz: Myślę, że na początku była jakaś fascynacja sobą nawzajem, bo zaczęliśmy się częściej spotykać, nabierało to wszystko większego znaczenia. Ale tak naprawdę nasz związek przed wypadkiem był bardzo burzliwy. Coś nas od siebie odsuwało, a zarazem przyciągało z powrotem, więc co chwila się rozstawaliśmy i wracaliśmy do siebie ponownie. Taka młodzieńcza, mało dojrzała relacja.

O tej burzliwości ładnie pan mówił w projekcie "Sekson. Pełnosprawni w miłości". Że być może dzięki tym burzom jesteście teraz razem.

Artur Wachowicz: Możliwe, że tak. To jest jedna z teorii, że drzewa, które są często smagane burzami, mają silniejsze korzenie. Mieliśmy różne przygody, różne perypetie i to nam dodało jakichś emocji, wartości. Można powiedzieć, że troszkę się wtedy nawzajem docieraliśmy. I możliwe, że w momencie wypadku i po wypadku zaowocowało to tym, że Ania ze mnie nie zrezygnowała.

Jakie były pierwsze obawy, które pojawiły się bezpośrednio po tym zdarzeniu? Zdarzeniu, które całkowicie odmieniło wasze życie.

Artur Wachowicz: Wypadek zdarzył się na rowerze, kiedy nie spodziewałem się zupełnie niczego, a przynajmniej aż takich znamion wypadku. Więc na początku szok... bo przeleciałem przez kierownicę, zjeżdżając z górki. Upadłem centralnie na głowę - jakbym nurkował na główkę, tylko że bez wody. I praktycznie od razu odcięło mi możliwość ruchu i czucie poniżej barków.

 

Byłem zaskoczony, że w ogóle ktoś wtedy do mnie podszedł i zapytał, czy potrzebna będzie pomoc, czy trzeba wzywać karetkę. Zacząłem powoli łączyć kropki. Domyślać się, że stało się coś poważnego. Po prostu szok i strach, co będzie dalej. Ania dowiedziała się dopiero następnego dnia. Czyli najprawdopodobniej wtedy, gdy byłem nieprzytomny w śpiączce, w szpitalu.

Anna Wachowicz: Przyszła do mnie siostra Artura. Zadzwoniła wcześniej, że chce ze mną porozmawiać i pytała, czy może przyjść. Już wtedy przeczuwałam, że coś się wydarzyło, bo zawsze po jakiejś kłótni Artur się do mnie odzywał pierwszy, albo tego samego dnia, albo kolejnego. A wtedy nie miałam od niego żadnego sygnału. Tak więc intuicja podpowiadała mi, że coś jest nie tak. Gdy tylko weszła do mojego mieszkania, zapytałam, czy Artur żyje.

I ona wtedy wytłumaczyła mi, jaki wypadek się zdarzył. Że Artur przechodzi operację. Ciężko opisać myśli, które mi wtedy towarzyszyły... Bo było ich bardzo dużo. Dużo emocji. Na pewno niektóre zostały wyparte. 

A wasze pierwsze spotkanie po wypadku...? 

Artur Wachowicz: Jeszcze w szpitalu. Ale dopiero po półtora miesiąca od wypadku, bo przez miesiąc leżałem na bloku pooperacyjnym. To był tzw. cichy oddział, gdzie wszyscy byli po poważnych wypadkach. Nikt nie mógł mówić, bo każdy miał rurkę tracheotomijną w szyi. Byłem podłączony do masy kabelków, kroplówek, urządzeń, które monitorowały i podtrzymywały moje funkcje życiowe... Nie chciałem, żeby Ania widziała mnie w takim stanie. Dlatego też nie pozwalałem jej przyjeżdżać i mnie odwiedzać. Pierwsze nasze spotkanie odbyło się już więc na oddziale rehabilitacyjnym.

Biłem się z myślami. Co zrobić? Jak to będzie, jak Ania mnie zobaczy? Obawiałem się, że jak do tego dojdzie, to po prostu drugi raz już nie przyjedzie. Że się przestraszy mojego stanu. Scenariusz tego spotkania przerabiałem w głowie miliony razy: co chcę jej powiedzieć i tak dalej. Wiedziałem na pewno, że nie chcę jej zatrzymywać - jeśli stwierdzi, że to dla niej zbyt wiele. Nie będę wymagał od niej, żeby ze mną została.

Ania weszła do sali w momencie, gdy pielęgniarka podawała mi zupę. - To może pani nakarmi? - zwróciła się do niej z oczywistym, wręcz retorycznym pytaniem. I wręczyła jej talerz. Ania mnie nakarmiła. I zaczęliśmy płakać.

Anna Wachowicz: Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Wcześniej nie miałam styczności z osobą z niepełnosprawnością.

Ale też miałam w głowie pewien scenariusz, co będę mówić. Trzęsły mi się ręce. Ten talerz zupy wszystko rozwalił.

Było trochę przerażenia, na pewno... Ciężko opisać, co wtedy myślałam. Spodziewałam się, że Artur powie, że mogę odejść, że on to rozumie, że nie będę chciała dalej z nim być. I miałam zaplanowane, że oczywiście odpowiem: "Co ty w ogóle mówisz?! Nie ma to żadnego znaczenia. Niedługo wstaniesz na nogi". I wówczas takie chyba miałam wyobrażenie, że Artur niedługo wstanie. Że to jest taka chwilowa sytuacja. 

Mieliście zaledwie 21 lat...

Anna Wachowicz: Tak, i dopiero z czasem na nowo poznawałam Artura. Poznawałam na nowo jego ciało, jego życie, uczyliśmy się tego życia razem. Jakoś po trochu zaczęliśmy zdawać sobie sprawę też z tego, że ten jego stan jest stały, że to już tak będzie. 

Co jest największym wyzwaniem w związku osoby pełnosprawnej z osobą z niepełnosprawnością?

Artur Wachowicz: Tak, też wolę każdą z tych rzeczy traktować jako wyzwanie. Lepiej - łatwiej! - jest pokonywać wyzwania niż przeszkody (śmiech). U mnie to chyba była ta fizyczność, którą po wypadku utraciłem. Bo wcześniej byłem pracownikiem fizycznym. Tańczyłem. Taniec nowoczesny był moją pasją. Uczęszczałam do szkoły tańca i tańczyłem w formacji, również prywatnie - poza szkołą. Takie bardziej klubowe układy i parkiet w klubach. Często zresztą tańczyłem też z Anią. 

 

A po wypadku ta bardzo duża część mojego życia, którą uważałem za jedną z najważniejszych, po prostu zniknęła. Nie mogłem tańczyć ani pracować fizycznie, w dalszym ciągu przecież nie mogę. Miałem wrażenie, że w związku przestałem być pełnowartościowym człowiekiem, że zostały u mnie tylko te szczątki fizyczności. Nie mogę teraz Ani przytulić ani jej fizycznie pomóc. Myślę, że to były na początku takie największe moje obawy co do bycia w związku - jak ja je wypełnię, te wszystkie obowiązki.

Fot. Artur Wachowicz/Archiwum prywatneFot. Artur Wachowicz/Archiwum prywatne Fot. Artur Wachowicz/Archiwum prywatne

Anna Wachowicz: Dla mnie największym wyzwaniem - i w sumie do tej pory tak jest - była organizacja całego naszego życia. Bo wszystko jest na moich barkach. I to jest trochę jak przy dzieciach: zwykłe wyjście na miasto wiąże się z tym, że muszę spakować torbę, wszystko zaplanować, każde miejsce, krok po kroku itp. To jest moja codzienność. I duże wyzwanie.

Czy moglibyście opisać, jak wygląda wasz przeciętny dzień?

Anna Wachowicz: Wygląda dosyć zwyczajnie i właściwie można nawet powiedzieć, że nudno (śmiech). Rano muszę się zorganizować, ogarnąć całą moją rodzinę. W zależności od tego, kto pierwszy wstanie - muszę się nim zająć. Myję Artura, ubieram i sadzam na wózek, przygotowuję go do pracy. Oczywiście posiłek, lekarstwa i o 9 Artur zaczyna pracę. Gdy mąż pracuje, zajmuję się nasza córeczką Hanią. Teraz chodzi do przedszkola, więc mam trochę więcej czasu dla siebie. Po pracy - rehabilitacja, jakieś wspólne wyjście ewentualnie.

 

Artur Wachowicz: Ja z kolei budzę się rano i zazwyczaj czekam, aż przyjdzie do mnie żona. Choć jest różnie, bo obecnie śpię albo z jedną, albo z drugą moją damą - razem już nie mieścimy się w łóżku, Hania potrafi się strasznie wiercić. Jeśli śpię z małą, żona przychodzi do mnie, myjemy się, ubieramy, siadamy na wózku. W międzyczasie budzi się Hania i w ciągu godziny od mojego posadzenia na wózku one zdążą się wyszykować, więc jemy razem śniadanie. Żona szykuje małej wszystko do przedszkola, wtedy ja albo zajmuję się Hanią, albo przygotowuję rzeczy do pracy. Po powrocie z przedszkola Ania podaje obiad. Kończę pracę i - jeśli pogoda dopisuje - wychodzę z małą na dwór. Spacerujemy zazwyczaj pół godziny, godzinę po naszej okolicy.

 

Małą wdrapuje mi się na kolana i jeździmy sobie po okolicy. Jakieś pogawędki z sąsiadami się zdarzają - lubię zaczepiać ludzi, pokazywać Hani, że trzeba z nimi rozmawiać, socjalizować się. Z racji tego, że mała urodziła się tuż przed pandemią, jest troszkę wstydliwa. Później wracamy do domu, bawimy się, staramy się spędzać dużo czasu razem i przychodzi wieczór: kolacja, wszystkie wieczorne rytuały, sen.

 

Anna Wachowicz: Śmieję się, że zawsze najwięcej pracy mam rano i wieczorem, bo wtedy trzeba dwie osoby naraz zorganizować do różnych czynności, a w ciągu dnia następuje taki jakby przestój.

 

Artur Wachowicz: Ale Hania też jest coraz większa. Coraz więcej się uczy, coraz częściej pomaga nam w tej codzienności. Od jakiegoś czasu podaje mi jedzenie, jeśli tego potrzebuję, uczy się też obsługi mojego wózka. Niedawno mieliśmy zamianę sprzętu, więc jest dużo nowinek technicznych do opanowania.

Rozmawialiście z Hanią o wypadku? Tłumaczyliście jej, dlaczego tata porusza się na wózku? Zapewne o to pytała.

Anna Wachowicz: Dla Hani to po prostu naturalne, że ma tatę na wózku. Wydaje mi się, że odbyliśmy z nią taką rozmowę, ale raczej nie miało to formy "poważnej rozmowy", tylko tak w międzyczasie tłumaczyliśmy jej, że istnieją ludzie z niepełnosprawnościami. Mamy też znajomych, przyjaciół na wózkach, więc ona widzi to na co dzień. Zresztą to jest taka fajna rzecz w tym malutkim człowieku - że pewne rzeczy dostrzega. Na przykład jesteśmy w toalecie publicznej, to sama komentuje: "O, tu jest barierka, to ciocia Paulina może się przesiąść i skorzystać z toalety". Zauważa niuanse. Albo np., że gdzieś są schody. Później wracamy do domu i mówi: "Tato, tam z nami nie pojedziesz, bo nie ma podjazdu".

 

Artur Wachowicz: Faktycznie, Hania już jako małe dziecko ma te wszystkie odruchy bez skrępowania, bez uprzedzenia. Jak już była na tyle duża, żeby zrozumieć pewne rzeczy, pokazałem jej chociażby film z kampanii PZU, w której wziąłem udział, "Sekundy, które zmieniają życie", z wizualizacją mojego wypadku. Wiele razy później prosiła mnie, żebym pokazał to jeszcze raz. Więc ona doskonale wie, jak do tego doszło i dlaczego jest tak, a nie inaczej. Dla niej to naturalne.

Dość niedawno też nauczyła się sama wchodzić mi na kolana, kiedy siedzę na wózku. I dla mnie to jest też duży przełom, bo do tej pory mama musiała ją tam sadzać. A teraz, gdy jesteśmy we dwójkę, jesteśmy bardziej samodzielni. Hania dobrze wie, że jak coś się stanie - coś nam upadnie z wózka albo ześlizgnie mi się z kolan - to potem sama musi się wdrapać i wchodzi z powrotem. Zero problemu. A nawet jak pojawiają się jakieś błędy w systemie, np. trzeba zablokować i odblokować wózek, hamulce, też potrafi to zrobić!

 

W jednym z postów Ani na Instagramie przeczytałam, że najpierw jednak były wątpliwości. Piszesz: "Kiedy byłam w ciąży, najbardziej obawiałam się tego, jak poradzę sobie ogarniać męża i małego bobasa jednocześnie. Dziś, kiedy Hania jest z nami 10 miesięcy, mamy swoje rytuały i rozwiązania, które pomagają mi uporządkować dzień tak, abym miała chwilę dla siebie. Poranna kawa, ćwiczenia, szycie, przydomowy warzywniak czy książka to pozornie niewielkie przyjemności, które dają mi chwilę wytchnienia i siłę do walki z codziennością".

Anna Wachowicz: Tak, najbardziej obawiałam się tego początku, kiedy w domu pojawi się mały bobasek. Tego, że jednocześnie będę musiała zajmować się i nim, i Arturem. Nie mamy żadnego opiekuna, asystenta... Wtedy nie mieliśmy też pielęgniarki, która przychodziłaby i wspierała Artura w codziennych czynnościach. Bałam się, że nie dam sobie rady organizacyjnie. Ale jeszcze w ciąży dostałam bardzo dużo pomocy od innych. Rodziny, przyjaciół i zupełnie nowych ludzi, którzy przychodzili nam pomagać - żebym np. Artura nie dźwigała, kładli go do łóżka. Oferowali swoją pomoc także po narodzinach Hani. Wtedy też zorganizowaliśmy pielęgniarkę. Pani przychodzi do nas do tej pory i realnie nas wspiera.

Fot. Artur Wachowicz/Archiwum prywatneFot. Artur Wachowicz/Archiwum prywatne Fot. Artur Wachowicz/Archiwum prywatne

Myślę, że obawy przed ciążą i porodem są zawsze - niezależnie od tego, czy kobieta ma męża na wózku, czy nie. Z czasem nauczyliśmy się pokonywać bariery w naszych głowach.

 

Ale bałam się jeszcze jednego. Nie wiedziałam, jak będzie wygląda relacja Artura córką. Bałam się zaburzenia tej bliskości na linii tata-córka. Ale z tym też fajnie daliśmy sobie radę. Artur np. leżał na łóżku, a ja kładłam mu Hanię na brzuchu albo gdzieś koło szyi. I tak razem sobie leżeli. Artur śpiewał jej kołysanki. Tak więc obawy są i były, ale myślę, że je pokonujemy.

Sytuacja, w której większość obowiązków i codziennych czynności spoczywa na jednej osobie, jest na pewno trudna - nie tylko dla niej, lecz także dla partnera. Jak wyglądał ten proces pogodzenia się z obecnym stanem rzeczy? Jak dzisiaj na to patrzycie? I jak przebiegała ta droga?

Artur Wachowicz: Ktoś, kto mówi, że całkowicie pogodził się z takim wypadkiem, to - przepraszam za śmiałość - ale moim zdaniem łże. Bo nie da się pogodzić z takim życiem i zaakceptować wszystkich jego aspektów, ponieważ przez cały czas jest się obarczonym jego skutkami.

Nie można więc stwierdzić, że się pogodziłem, koniec, i idę sobie dalej, nie pamiętając o tym. Bo każdy dzień zaczynam w sposób, który mi o tym przypomina. Najtrudniejszym jest właśnie przełamywanie tych barier - żeby np. od samego rana wezwać kogoś do pomocy. Od rana jest proszenie o pomoc, budzenie kogoś, żeby wstał rano i pomógł mi się podnieść z łóżka, umyć itp. I to jest bardzo trudne do przeskoczenia. Pierwsza rzecz, której człowiek z takimi ograniczeniami uczy się po wypadku, to jest właśnie proszenie o pomoc. Człowiek, który do tej pory był całkowicie samodzielny i trzymał swoje życie mocno w garści, kierował wszystkimi jego aspektami. To jest trudne. 
 

U mnie trwało to prawie półtora roku - pogodzenie się z tym stanem. Nauczenie swojego mózgu, że to jest teraz moje życie. I muszę jakoś dawać sobie z nim radę. Dopiero po tym czasie zacząłem się go uczyć i je rozwijać na wielu innych płaszczyznach.

O naukę i zmiany na tych innych płaszczyznach chciałabym właśnie zapytać. Projekt Fundacji Avalon "Sekson. Pełnosprawni w miłości" - w którym wzięliście zresztą udział - skupia się na temacie seksualności osób z niepełnosprawnościami. Ma m.in. odmitologizować jej postrzeganie oraz zdjąć tabu, które - mimo widocznego postępu informacyjnego w tym zakresie - nadal istnieje. Powiedzcie, proszę, jak było u was? Jak zmienia się intymność, seksualność - miłość - kiedy znajdujecie się nagle w zupełnie nowej rzeczywistości?

Artur Wachowicz: To był proces. Przez ten czas bezpośrednio po wypadku gdzieś o tym myślałem, ale nie poruszałem nigdy tego tematu. Miałem spore problemy natury mentalnej, psychicznej. Nie miałem wtedy głowy do tego, żeby jeszcze wchodzić w intymność i borykać się z jej problemami, z nauką intymności na nowo. Dopiero później zaczęliśmy ją odnawiać. Ale kiedy już faktycznie nadszedł ten czas, ten przeskok - kiedy zacząłem uczyć się wszystkiego od nowa, socjalizować się z innymi ludźmi na wózkach i wychodzić z domu - to wtedy rozpoczął się też czas odbudowywania związku. I zaczęliśmy wspólnie tę naukę.

Siłą rzeczy to musiało się zmienić. Przed wypadkiem, jako osoba aktywna fizycznie i seksualnie, byłem o wiele bardziej zdolny do tej fizyczności - rzecz jasna. Po wypadku musiało się to przekształcić w rolę, tak stricte łóżkowo, bardziej pasywną. W takiego bardziej obserwatora. I też Ania musiała się dużo nauczyć, jeśli chodzi o "obsługę" mojego ciała, bo sam nie jestem w stanie go "obsłużyć". Nie jestem w stanie ułożyć się nawet wygodnie na łóżku, więc teraz po prostu dużo zależy od Ani. A ja przejąłem w łóżku tę bardziej pasywną rolę.

Ta droga na pewno nie jest prosta i wymaga ogromnego zaangażowania, wysiłku, zrozumienia, ale mimo wszystko - tak mi się przynajmniej wydaje - w tej nowości na pewno jest coś ekscytującego. Czy to prawda?

Artur Wachowicz: Jak najbardziej!

Anna Wachowicz: Myślę, że ta bliskość nabrała znacznie większej głębi. Nie ma już czegoś takiego, że chcemy zaspokoić tylko chwilową potrzebę, tylko - jeśli ta bliskość jest - to jest duża głębsza, dojrzalsza niż wcześniej. Właśnie dzięki temu poznawaniu swojego ciała na nowo.

Artur Wachowicz: Faktycznie, nasza relacja weszła na zupełnie inny poziom odczuwania emocjonalnego. Bardziej emocjonalnego niż fizycznego. Zmiana pozycji czy też możliwości osiągania różnych pozycji - przynajmniej dla mnie są dosyć pozytywne. Pozycje, w których możemy się kochać, są dla mnie bardzo atrakcyjne chociażby wizualnie!

 

A faktycznie przez to, że jesteśmy ze sobą teraz mocniej złączeni, przez te próby, nauczyliśmy się bardziej doświadczać siebie. Poznaliśmy się jeszcze raz. Odkryliśmy na nowo. Odkryliśmy swoje potrzeby, których się nawet nie spodziewaliśmy, swoje temperamenty. Ten proces rodził nowe elementy między nami, nowe uczucia. Przez to sama nauka była od początku fascynująca.

Więcej o: