Droga łącząca wieś z Wüstewaltersdorfem mierzy niewiele ponad pięć kilometrów. Od kilku miesięcy Mareike każdego dnia pokonuje ją na rowerze Matthiasa; to znaczy jeździ od chwili, gdy stopniały śniegi, ponieważ wcześniej trasa była zasypana i trzeba było chodzić na piechotę.
Trakt początkowo wspina się poprzez łąki, w lesie opada siodłem, by wreszcie osiągnąć najwyższy punkt u podnóża Wolfsbergu, na przecięciu kilku szlaków, tuż obok Schirgenschänke, tawerny narciarskiej, najstarszego schroniska mieszczącego się w tej części Eulengebirge. Dalej jest już z górki. Widać kominy fabryki tkackiej i czerwone dachy osady leżącej w dolinie.
Mareike mija właśnie tawernę, gdy zza jej pleców dochodzi huk. Wojskowy furgon toczy się drogą. Ostatnio okropny tu ruch i coraz więcej kręci się obcych. Ryk silnika uderza Mareike w plecy. Dziewczyna zsiada z roweru i przystaje na poboczu, żeby przepuścić ciężarówkę. Brezentowa paka po dach upaprana jest rudym błotem, glina utworzyła kleiste grudy w nadkolach. Klapa z tyłu furgonetki nie została zaciągnięta, dzięki czemu Mareike widzi, co znajduje się w środku. Na skraju ławki siedzi strażnik z bronią, w głębi zaś majaczą szare twarze. Mareike przenika dreszcz. Tamci wyglądają jak gotowe do ataku nocne zwierzęta. W mroku błyszczą ich ślepia.
Mareike wie, że w zakładach tkackich i wielu gospodarstwach już od czterdziestego roku przymusowo pracują jeńcy z Francji, Włoch, Czech i Polski, a od czterdziestego pierwszego również z Rosji. Widziała ich wiele razy na ulicach Wüstewaltersdorfu, ale wyglądali zupełnie normalnie i chyba byli całkiem dobrze traktowani – większość gospodarzy utrzymywała z nimi poprawne stosunki. Ale ci tutaj wyglądają inaczej. Przypominają złe duchy.
Mareike czuje lęk, choć młody strażnik nie wygląda, jakby bestie przyczajone za jego plecami robiły na nim wrażenie. Ciało ma rozluźnione, lufę mauzera skierowaną niedbale w niebo, twarz znudzoną, a w niej oczy martwe i bez wyrazu, jakby wszystko już widział i niczemu się nie dziwił.
Furgon, poparskując na śliskiej nawierzchni, jedzie prosto, a potem odbija w prawo, w ślepy trakt. Na jego końcu nie ma nic prócz nieuprawnej łąki i stawu. Gdy ciężarówka ginie za wzniesieniem, Mareike znowu wsiada na rower. Przydrożne rowy porastają wczesnowiosenne kwiaty. Ziemia pachnie zgniłymi liśćmi i żelazem. Pachnie wiosną. Stoki Wysokiej Sowy w ostatnich dniach zrobiły się całkiem zielone, ale Mareike to nie cieszy. Po raz pierwszy w życiu nic jej cieszy. Od trzech miesięcy nic nie jest ważne. Nic prócz tego, czy Matthias żyje.
Zjeżdża w stronę osady. Rower na kocich łbach podzwania, jakby zaraz miał się rozpaść, chociaż na pewno do tego nie dojdzie – torpedewerke to pierwszorzędna maszyna. Ma stalową ramę w kolorze zielonego groszku, chromowany dzwonek i profilowane siodełko z bawolej skóry. Matthias dostał go od ojca, gdy z wyróżnieniem ukończył szkołę. Tak się z niego cieszył, że wstawił sobie do pokoju, przez tydzień ciągle się weń wpatrywał i polerował chrom szmatką.
Zabudowa wokoło robi się coraz gęstsza. Mareike mija Grund, wioskę, która dawniej stanowiła osobny byt, obecnie zaś jest dzielnicą Wüstewaltersdorfu, i przejeżdża przez most nieopodal kościoła ewangelickiego. (…) Mija gorzelnię, aptekę Prause’a, warsztat oraz sklep z elektryką Güttlera i wreszcie skręca w Reichenbacher Strasse. Pod kasynem stoją zaparkowane limuzyny Wehrmachtu; czarny opel admiral i horch 830 BL. Dawniej w sali restauracyjnej przy lampce koniaku i sznyclu wiedeńskim spotykał się zarząd fabryki, dziś obiadują wojskowi. Gmach poczty znajduje się tuż obok.
Mareike stawia torpedowerke pod wejściem, wbiega na klatkę schodową i w kilku susach wdrapuje się na półpiętro. Chwyta za mosiężną klamkę oszklonych drzwi, które zabezpiecza krata. Kierownik, Herr Kramer, żylasty, o pożółkłej skórze, zapadniętych policzkach i wyłupiastych oczach – Mareike podejrzewa, że wytrzeszcz ów jest ściśle powiązany ze zbyt ciasnym i zanadto wykrochmalonym kołnierzykiem koszuli pana Kramera – rzuca na nią okiem zza szyby boksu, gdzie jak automat przystawia pieczątki na kopertach.
Na widok Mareike jego urzędowa prawica uzbrojona w stempel zamiera w pół kolejnego uderzenia o papier. Marszczy czoło, na które opada kilka rzadkich włosów, przyklejonych dotąd do czaszki grubą warstwą pomady. Kierownik poprawia koafiurę i podciąga palcem okulary, które zsunęły mu się z nosa.
– Nie. Odpowiedź brzmi: nie – rzuca gniewnie, zatrzymując Mareike w połowie drogi do lady. – Dziś też nic dla ciebie nie mam. I jutro też pewnie nie będę miał. Ani pojutrze. I być może nigdy. Kiedy wreszcie to do ciebie dotrze, dziewczyno? Dziesiątki zaginęły bez wieści. Twój brat nie jest jedyny. Poza tym czy ty nie powinnaś być teraz w szkole? Twój ojciec wie, że codziennie tu przychodzisz? No już, już... Zmykaj stąd. I żebym cię więcej nie widział. Macha zniecierpliwiony ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy, a następnie, jak gdyby nigdy nic – jakby wcale nie wyrwał właśnie serca Mareike z piersi i nie przepuścił przez maszynkę do mięsa – wraca do stemplowania. Mareike zagryza wargi i zawraca w stronę drzwi. Gdy wychodzi na klatkę schodową, z piętra powyżej zbiega jedna z pracownic poczty. Młodziutka, jasnowłosa, w granatowej garsonce. Drobi małe kroczki w opinającej uda spódnicy, dzierżąc przed sobą kilka plików listów, posegregowanych i powiązanych szarym sznurkiem.
Na widok Mareike zatrzymuje się kilka stopni powyżej spocznika. – Znowu nic? – pyta. Mareike kiwa głową. – Może nie powinnaś tu przychodzić. Na pewno wiele cię to kosztuje. Obiecuję, że jeżeli tylko będziemy mieli dla was przesyłkę, listonosz dostarczy ją w pierwszej kolejności. Mareike się nie odzywa. Dziewczyna schodzi jeszcze niżej, przystaje obok i kładzie rękę na jej ramieniu. – Wiem, że jest ci ciężko i martwisz się o brata. Ale nie trać nadziei, lada dzień nadejdą dobre wiadomości, zobaczysz. – Głaszcze ją współczującym tonem. A w Mareike budzi się irytacja. Nie chce niczyjej litości. Ta dziewczyna z poczty nic nie rozumie. Mareike nie przychodzi tu po dobre wieści. Nie przychodzi po nadzieję, bo ta dawno przegniła i rozsypała się jak ciało Klausa w krymskim grobie. Przychodzi, bo musi poznać prawdę. Jej świat wymalowano w czerni i bieli – zło od zawsze było złem, a dobro Führerem – a teraz świat ten nagle zrobił się szary, mętny, niezrozumiały i właśnie to jest nie do zniesienia!
Dlatego musi mieć pewność, że Matthias nie żyje, że wszystko, w co dotąd wierzyła, o czym zapewniano w Grundschule i na zbiórkach Bund Deutscher Mädel, było kłamstwem. Tylko tak zdoła odzyskać równowagę i spokój. Tylko wtedy będzie mogła żyć dalej.
Ból, smutek i strach czuła tylko na początku, zaraz po ogłoszeniu kapitulacji. Czuła je, kiedy cuciła spitego do nieprzytomności ojca i gdy każdego poranka przekazywała do fabryki wiadomość, że jest chory. Czuła, zmywając z jego twarzy łzy, a z podłogi wymiociny. Czuła, piorąc zabrudzoną bieliznę. Wtedy naprawdę chciała umrzeć: żeby to wszystko się wreszcie skończyło.
Ale po kilku dniach Vati nagle wyzdrowiał. W czwartkowy poranek po prostu wstał i powiedział to, czego Mareike bała się nawet pomyśleć: że Matthias już do nich nie wróci – ojciec zobaczył to w pijanym widzie – i nic już nie będzie jak kiedyś. Vati przeprasza, że córka oglądała go w takim stanie, ale musiał wypić, co było do wypicia, i wyrzucić z siebie, co było do wyrzucenia. Dzięki temu już wszystko rozumie. Klapki spadły mu z oczu i już wie, że narodowy socjalizm, wszystkie wzniosłe peany na cześć germańskiej hegemonii, to guano i stek bzdur i że Führer, genialny strateg i nieomylny wódz, ich oszukał. Oszukał! Wszystko, co pisano o sukcesach armii na Wschodzie, to element propagandy spreparowany w szalonej głowie tego cwanego kuternogi Goebbelsa. Musiał ojciec do dna się upodlić, żeby to zrozumieć.
Mareike nie mogła uwierzyć własnym uszom. Tymczasem Vati poszedł do gabinetu i zrobił coś, co jeszcze kilka dni temu nie mieściłoby się jej w głowie, co wydawało się świętokradztwem: zdjął wiszący na ścianie portret wodza i wyjął odbitkę zza szybki, a na jej miejsce włożył zdjęcie Klausa. Następnie zabrał stojący na honorowym miejscu w biblioteczce zaczytany egzemplarz „Mein Kampf"i wraz z nim oraz podobizną Führera wrócił do kuchni, gdzie jedno i drugie wrzucił prosto do pieca. Mareike patrzyła, jak płomienie liżą twarz największego człowieka w historii, jak pożerają karty jego dzieła i zmieniają idee w popiół. Dziwnie się przy tym czuła. Rozpacz po stracie Matthiasa zastępowało coś nowego, choć nie mniej silnego. To były rozczarowanie i wściekłość. Kiedy brunatne opus magnum wraz z jego autorem rozsypało się w proch, a ojciec zamknął drzwiczki pieca, Mareike przestała być dzieckiem.
Katarzyna Zyskowska jest specjalistką od zapomnianych opowieści wyciągniętych z kart historii. W najnowszej książce splata losy 3 pokoleń kobiet naznaczonych tą samą traumą. Historie przesiedlonych Polek łączą się z losami Niemek uciekających z Dolnego Śląska przed bestialstwem sowieckiej armii.
Katarzyna Zyskowska, Nocami krzyczą sarny, Znak Literanova Katarzyna Zyskowska, Nocami krzyczą sarny, Znak Literanova
„Kilka lat temu przypadkiem trafiłam do wymarłej wioski na końcu świata w Górach Sowich. Urzekły mnie cisza, spokój, wspaniałe krajobrazy, ale też osobliwa, przesycona burzliwą historią atmosfera. Zostałam na dłużej, ale im mocniej zapuszczałam korzenie, tym wyraźniej słyszałam szepty ukrytych w dolinie starych poniemieckich domów. Gdy pewnej nocy ze snu wybudził mnie krzyk saren, zrozumiałam, że muszę o tym napisać". - Katarzyna Zyskowska