Przez lata w popularnym talk-show przekonywała nas, że Europę da się lubić. To dzięki niej dowiedzieliśmy się co myślą o nas obcokrajowcy. Europejka, dziennikarka z krwi i kości, mama dwójki dorastających dzieci i żona pilota podjęła się kolejnego wyzwania. Wstaje o 5 rano, aby wraz z Jarkiem Budnikiem poprowadzić program radiowy "Złote przeboje na dzień dobry". Nam opowiada nie tylko o pracy, ale i o presji bycia superkobietą.
Słyszałam też o tym, że kobiety są przede wszystkim ludźmi, a więc, jak wszyscy, mają prawo do słabości. Ale o tym się raczej nie mówi. Bierzemy na swoje barki ogromny ciężar bycia superkobietami. Wydaje mi się, że przynajmniej od początku lat 90-tych Polki poczuły, że odpowiedzialność za postęp spoczywa na naszych barkach i to my musimy wprowadzić Polskę do Europy.
Jest coraz lepiej. Tylko że kobiety okupują to gigantyczną pracą i nadludzkim przemęczeniem. Myślę, że to niezadowolenie, o którym pani mówi, wynika z tego, że my nie tylko chcemy być idealne, ale, że także wszyscy inni tego od nas oczekują. Nie tylko mężczyźni, ale i nasze mamy, przyjaciółki, córki. Ciśnienie jest za duże. Za chwilę przyjdzie taki moment, że będziemy musiały sobie wybaczyć to, że nie jesteśmy idealne.
Na pewno nastąpi przesilenie, oby nie dramatyczne, a potem pewnie moda w przeciwnym kierunku. Wystarczy popatrzeć na kraje skandynawskie, głównie Szwecję, gdzie w pewnym momencie kobiety zrezygnowały z kobiecości, przestały się malować, chodzić na obcasach. To była ich reakcja na presję bycia idealną w każdym calu.
Brytyjki żyją w przekonaniu, że są brzydkie i mało atrakcyjne dla mężczyzn. Uważają, że złapać mężczyznę, to jak złapać Pana Boga za nogi. Niszczą się wzajemnie, są małostkowe i łatwo wpadają w desperację, a wszystko przez niskie poczucie własnej wartości. To oczywiście niesprawiedliwe uogólnienie, ale taka jest atmosfera, przykładów takiej postawy miałam w Anglii aż za wiele. Wystarczy popatrzeć na Kate Middleton, która jest nowoczesną, wykształconą młodą Brytyjką wsadzoną w gorset księżniczki czekającej na księcia na białym rumaku. Tylko że z księciem przyjdzie złota klatka, oby w niej nie przepadła kobiecość i inteligencja Kate. W Polsce mamy innego rodzaju problemy. Wydaje nam się, że urodą możemy dużo wygrać, ale chwalenie się mózgiem, to wciąż domena lesbijek, no może także feministek, nad Wisłą to zresztą prawie to samo. W każdym razie, tak w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce trudno mówić o równouprawnieniu.
Sama prowadzę dom i pomimo ogromnych chęci mojego męża, partnerstwa w pracach codziennych kompletnie u nas nie ma. Mój mąż, który jest pilotem, pracuje za granicą i często jest po prostu nieobecny.
Logistyka domowa przy dwójce dorastających dzieci i psie jest na tyle skomplikowana, że trzeba być wdrożonym. Jamie - jeśli tylko jest w domu i odeśpi nocny lot - bardzo chętnie pomaga, ale bardziej niż partnerem, jest wypełniaczem poleceń. Osobą na którą mogę liczyć, pod warunkiem, że będzie szczegółowa instrukcja, najlepiej napisana na kartce i położona na blacie w kuchni.
Nie wykręcam żarówek, nie naprawiam kolejki syna i nie rozmawiam z dziećmi o samolotach, mimo że w temat lotnictwa jestem nieźle wdrożona.
Obiad na drugi dzień, karmię koty, psa, robię pranie, myję podłogę. Jak wiadomo "woman's work is never done", ale to przecież nic ciekawego. Czasem, między spotkaniami, z wywieszonym językiem biegnę do kosmetyczki i udaję damę podczas manicure-u, choć wiem, że do wszystkich piętnastu nieodebranych połączeń będzie trzeba oddzwonić...
Tak. Ja nie umiem delegować prac domowych i nawet jeśli mój mąż mnie z czegoś wyręczy, to i tak zwykle sprawdzam, także nianię i dzieci.
Owszem, ale pracuję nad sobą. Ostatnio miałam taki moment, kiedy jechałam z dziećmi samochodem ze szkoły i zaczęły mi się zamykać oczy. To była lampka alarmowa. Znak, że trzeba dać na luz, bo za chwilę będzie nieszczęście. Całe moje dorosłe życie to proces wybaczania i odpuszczania sobie. Ostatnio znowu trochę przegrywam walkę o pięć minut "nicnierobienia", ale przecież niedługo wakacje...
Lubię od czasu do czasu pobyć sama. Idę sama do kina, albo zamykam się w pokoju, wyłączam telefon i czytam książkę. Uprawiam jogę. To mój święty czas.
Wydawało mi się, że jak zacznę pracować w radiu codziennie, wcześnie rano, to praca ta da mi strukturę na cały dzień. Miałam nadzieję, że mój kalendarz się usystematyzuje. Niestety tak się nie stało i znowu jestem w kołowrotku, biegam i czasami zamykają mi się oczy...
Brakowało mi codziennej rutyny. Jestem córką dziennikarki, sama jestem dziennikarką z krwi i kości. Bycie wolnym strzelcem jest fantastyczne i nigdy już nie będę niczyim żołnierzem, ale brakowało mi samodyscypliny, bo jestem przyzwyczajona do pracy "na deadline". Z radością więc przywitałam propozycję Piotra Jaroszewskiego (red. dyrektor programowy radia "Złote Przeboje"), aby wraz z Jarkiem Budnikim poprowadzić program "Złote Przeboje na dzień dobry", program który trwa od 6 do 9 rano. Piotr był chyba bardziej przerażony tym co mi proponuje, niż ja sama, bo w przeciwieństwie do mnie, zdawał sobie sprawę z tego, że muszę całkowicie przebudować swoje życie. Ale nie zastanawiałam się długo. Radio to magiczny świat, szczególnie o poranku i fascynuje mnie od czasu, gdy miałam romans z radiową Trójką za czasów, gdy byłam redaktor naczelną "Zwierciadła". Tym razem moja rodzina zareagowała chwilowym buntem na pokładzie, ale mam nadzieję, że już udało mi się opanować sytuację.
Bardzo fajnie, chociaż trochę zbiła mnie z pantałyku marcowa zmiana czasu. Tak wczesne wstawanie dobrze robi na higienę życia po prostu, zaczyna się żyć bardziej świadomie. Kilka cięć musiałam jednak wykonać. Lampkę wina do kolacji czy odpowiadanie na maile po 21.00 musiałam sobie darować.
Wolę niż z kobietami. Z kobietą muszę się rozumieć na poziomie podświadomości, wtedy praca to przyjemność. Taką było z Lidką Popiel przy wspólnej pracy nad książką "Polki na bursztynowym szlaku". Staram się pracować nad swoimi damskimi przyjaźniami, wiem, że są ważne. A mężczyzn kocham i wszystko im wybaczam.
To bardzo niedemokratyczny i obrzydliwy mechanizm, ale absolutnie konieczny. Uważam, że zagwarantowanie na listach wyborczych 35 proc. miejsc dla kobiet to minimum. Trzymam kciuki za kobiety, które postanowiły włączyć się czynnie do polityki. Wiem, że kiedy parytety wejdą w życie, będzie opór społeczny i wiem, że będzie sporo głupich polityczek, choć pewnie nie więcej, niż dzisiaj głupich polityków. Wiem też, że musimy przez to przejść, żeby dojść do sytuacji, w której kobiety biorą czynny udział w życiu publicznym w równym stopniu, co mężczyźni. Bez tego nie da się posunąć tego kraju do przodu. Naprawdę, panowie są słodcy, ale mają coraz mniej do zaoferowania.