Kobiece pisma zachwalają setki diet, wszystko wygląda prosto i pysznie. Lekarz alergolog mówi, żebym na razie spróbowała diety możliwie prostej, czyli jednoskładnikowej. Rzucam się zatem na kontrowersyjnego Dukana. Koleżanki chwalą, chudną podobno w takim tempie, że mają już tylko profil, więc czemu by nie spróbować. Dużo do zrzucenia nie mam, ale w końcu każda z nas marzy o pięciu kilogramach mniej. Naczytałam się już sporo o okropieństwach tej diety, zatem postanawiam wdrożyć jej zmodyfikowaną wersję: po prostu sporo białka i dużo warzyw. Plus odtłuszczone produkty mleczne, bo bez tego nie przeżyję.
Jak się okazuje, bycie na diecie nie jest sprawą prostą. Pomijam już nawet, że gdy zaglądam w przepisy, wychodzi mi, że powinnam mieć kuchnię wyposażoną jak laboratorium CSI. Parowary, patelnie ceramiczne, blendery z napędem atomowym, miarki, czarki i insze utensylia, których nazwy nic mi nie mówią. Liczę sobie w myślach - taniej wychodzi mi kucharka.
Ale nic to, przecież ja się nie poddam! Na diecie tej, każą jeść - ile chcesz, ile ci się podoba, byle według listy dozwolonych produktów... Jestem od lat fanką zdrowego i regularnego żywienia: na śniadanie wypijam regularnie 5 kubków kawy z mlekiem, a cały ten obrządek trwa od 11.00 do 15.00. Kawa jest dobra, a mleko chude (podobno zdrowe). Przeskoczenie na mleko 0% tłuszczu, spowodowało, że nadal mam kawę, która nie smakuje jednak ani jak kawa, ani jak kawa z mlekiem. Pies to trącał, zawzięłam się i powtarzam sobie: będzie dobrze.
Po śniadaniu przychodzi czas na obiadokolację. Zjadam ją zwykle w późnych godzinach wieczornych, co dla osoby mieszkającej w sieci równa się jakiejś drugiej w nocy. Klika razy w tygodniu pod pozorem zdrowego odżywiania wchłaniam sushi. Raz na tydzień przeżywam atak głodu, który owocuje idealnym wysprzątaniem kuchni. Zdrowo i regularnie - jak już wspominałam.
Ale, ale... teraz mogę jeść o każdej porze, byle głównie białko. No, czyli pyszna rybka. Rybka przyprawiona zostaje wszystkim co najlepsze dla wyrafinowanego smaku, a co jednocześnie mieści się w regułach: wybornym sosem jogurtowym zero procent (coś na kształt pulpy z delikatnego papieru toaletowego) i jedziemy. Wyczesana ta dieta, faktycznie, głodu się nie czuje. Po prostu po dwóch widelcach traci się apetyt.
Nic to! Doktor Dukan napisał, że można raz dziennie zjeść placki z jogurtu i otrąb. No to zjemy placki i będzie namiastka sensownego posiłku. Pierwsza partia placków na patelni zmienia się w ektoplazmę. Ale przecież ja się nie poddam - na pewno patelnia była za zimna. Przy szóstej partii placków dochodzę do wniosku, że nie jestem już głodna - zaiste swąd ektoplazmy pozbawił mnie apetytu.
W zasadzie nie dziwi mnie to, głupia jestem: doktor Dukan jest Francuzem, pochodzi z dobrej rodziny i ma żonę, która nawet wychodząc do ogrodu opasana jest wytworną apaszką od Hermesa. Człowiek zapewne w życiu nie dotknął patelni. Wybaczę mu więc te cholerne placki.
Ale przecież pozostaje niezawodny przepis - omlet z białek. No to patelnię umyć ruszam i po zaledwie 15 minutach eksterminowania ektoplazmy - mogę działać. Tu czas wspomnieć, że zrobienie pieczeni jagnięcej w soli, lub trzypiętrowego tortu nie sprawia mi najmniejszych trudności. Co tam głupi omlet.
Omlet faktycznie okazuje się głupi - postanawia bowiem popełnić akt autodestrukcji przez eksplozję. Ale co tam, pewnie patelnia była za gorąca. Próbuję drugi raz. Efekt jako żywo przypomina ektoplazmę plackową, ale w wersji historycznej: skamielina.
Dość. Szklanka coli zero (bo mogę). Alergia jakby mniejsza. Ale miał skubany rację, trzeciego dnia przestaje się odczuwać głód. Ciekawe czemu?
Przechodzimy zatem do aktu kapitulacji - potrawy zimne. Biały serek ze szczypiorkiem na śniadanko, to przecież jedna z moich ulubionych potraw. Ser oczywiście jest chudy, do serka jogurt zero procent. Zaiste wygląda jak to, co jadałam kiedyś, a smakuje jak karton.
W ogóle przestaję jeść. Po zalecanej dawce uderzeniowej waga pokazuje to samo, co 6 dni temu.
Piję martini (zabronione), zjadam sałatkę z mozzarellą (zabronione), zamawiam sushi z zupą miso (zabronione). W poniedziałek o poranku kupuję pachnące bułeczki z ziarnami, normalny ser - wygłodzona zjadam śniadanie o 7 (nieznane mi rytuały), idę poćwiczyć. Wracam, piję kawę, zjadam tłustą rybkę z pysznymi warzywami. Dziś powtórka. Ważenie 15 minut temu - 2 kg mniej.
Nie wiem o co tu chodzi, idę strzelić kielicha.