Kto nie lubi wypić sobie kieliszka wina wieczorem, po ciężkim dniu pracy, by się rozluźnić. Albo smacznego drinka z przyjaciółką, by uczcić jakiś mały sukces dnia codziennego. Na imprezie - szampan, wino, może szocik czegoś mocniejszego? Czemu nie. Przecież wszystko jest dla ludzi, a ludzie lepiej się czują, komunikują, kochają, gdy są rozluźnieni, zrelaksowani.
Nie piję dużo. Prawie nie zdarza mi się upić tak, by mieć problemy z mówieniem czy chodzeniem. Film mi się nie urwał od kilkunastu lat, od czasów studenckich, gdy imprezy miały inny charakter i urwane filmy wpisywały się w ogólny krajobraz. Mam mocną głowę, nie osłabła z wiekiem, na co skarżą się niektóre koleżanki. Kace nie są dokuczliwe, w zasadzie niemal ich nie doświadczam, bo i nie ma przecież jakiegoś strasznego pijaństwa. Czyli nie mam problemów z alkoholem, prawda?
Zdałam sobie niedawno sprawę, że nie pamiętam już takiego weekendu, bym nie piła. To nie są pijackie balangi, to są kulturalne spotkania w gronie przyjaciół, na których pijemy wino. Albo dwa, może trzy. Wypijam kilka kieliszków w przeciągu kilku godzin, do jedzenia, do rozmowy.
Gdy w tygodniu wracam po pracy do domu, lubię sobie wypić kieliszek wina do kolacji. Czasem nalewam sobie wina do czytania, siadam sobie wygodnie w fotelu i czytam książkę czy prasę sącząc powoli smaczny trunek. Jak bohaterka filmu w scenie po szyldem: to jest mój czas dla mnie.
Czasami czytam artykuły o młodych kobietach, z dobrymi zawodami, szczęśliwymi rodzinami, które są alkoholiczkami. I zastanawiam się, czy to ja. Nie wiem, gdzie to się zaczyna. Boję się, że tego się nigdy nie wie.
Miłośniczka dobrych win
***
Chcesz podzielić się z nami swoją historią? Uważasz, że powinniśmy poruszyć konkretny temat w ramach cyklu "Alkopolacy"? Napisz do nas: listydoredakcji@gazeta.pl