"Nie zna życia, kto nie chodził na szkolne wywiadówki"

"Moje, ja, mojemu, mojego, mi, ja, moje" - to najczęściej odmawiane przez rodziców na zebraniach szkolnych słowa - pisze nasza czytelniczka. Z rodzicami na zebraniach idzie się dogadać, ale to porozumienie budowane na zasadach innych niż we wszystkich pozostałych sytuacjach życiowych.

Okazało się, że jestem totalną szczęściarą. Przynajmniej na poziomie szkolnych zebrań. W klasie mojego syna jest podejrzanie łatwo. Rodzice na zebraniach szybko się dogadują, demokratycznie przegłosowują wnioski, szybko i skutecznie się organizują. I jeszcze na dodatek mam wrażenie, że się lubią. Mamy fajną wychowawczynię, żartuje z nami, widać, że lubi nasze dzieci, jest zaangażowana i chce dla nich jak najlepiej. Zupełnie jak my.  Ale nie wszędzie jest tak łatwo.

Chodzi o konkret, o własne dziecko

„Nie zna życia, kto nie chodził na wywiadówki" napisała post na Facebooku moja znajoma. I wywołała lawinę wpisów. Dlaczego?

Wywiadówka to może być koszmar. - Masz dużą grupę ludzi, którzy mają różne priorytety i interesy, ponieważ naczelnym priorytetem każdego z nich jest własne dziecko - tłumaczyła we wpisie koleżanka. - A te priorytety produkują różne opinie na różne sytuacje. I trzeba w tym wszystkim znaleźć wspólny język, chęć współpracy i płaszczyznę porozumienia, jakieś wspólne plany. Nie ma tu miejsca na teoretyzowanie bo każdemu chodzi o konkret - bo chodzi o własne dziecko. Plus to jedna z niewielu możliwości by wyjść poza swoją bańkę towarzyską i zobaczyć jak żyją i myślą inni ludzie.

Wyjść poza bańkę towarzyską

Zwłaszcza ta bańka towarzyska rzuca się w oczy. W "mojej" klasie mam wielu praktykujących katolików. Szybko się zorientowałam, że wiara jest dla nich ważna, dlatego pewnych tematów nie poruszam, bo wiem, że ani ja ich nie przekonam do moich racji, ani oni mnie. To wszystko jednak kwestia wyczucia i uważności. Oraz tego, jak bardzo ma się ekspansywne ego i jak mocno chce się postawić na swoim. U nas w klasie jest ono na niegroźnym poziomie.

Zobacz wideo

Są mamy bardziej ekologiczne, samoświadome, bardziej refleksyjnie podchodzące do wychowania. Ich zdanie dużo jednak wnosi do mojego światopoglądu. Bez ich uwag nie wpadłabym na to, że to, że w stołówce co dwa tygodnie powtarza się cykl dań może być czymś wartym uwagi. Pewnie nie zastanowiłabym się także nad tym, że być może więcej w życie siedmiolatków wniesie w życie wysłanie ich na wycieczkę do puszczy białowieskiej niż parku modeli dinozaurów i kina 5D.

U nas nie ma narzucania woli, decydowania za nas. Staramy się, żeby wszystkich było stać na wyjścia, wycieczki. A kogo nie stać, jest mu to dyskretnie dofinansowywane. - Nam się trafiła klasa, w której całkiem sporo się rozmawia - co z jednej strony jest bardzo fajne, z drugiej oznacza, że zdarzają się trudniejsze rozmowy - napisała pod postem inna mama.

Dziecko jako świadectwo pozycji

Gorzej, gdy jak w przypadku jeszcze innej mamy: - Nie wszyscy rodzice uważają dziecko za główny priorytet. U mnie wielu rodziców uważa za ucieleśnienie swoich marzeń o perfekcji, jak również za świadectwo swojej pozycji. - Panią stać, to co się pani martwi o resztę - zgasił mamę, która zaznaczyła, że nie każdy może dać dziecko 50 zł kieszonkowego na wyjście do kina. - A co się pani tak całym światem martwi, niech się każdy swoim dzieckiem zajmie - to do tej samej mamy, ale inny rodzic. "Moje, ja, mojemu, mojego, mi, ja, moje" - wspomniana już konstrukcja zdaje się dominować na części zebrań.

Niektórzy rodzice po zimnym prysznicu i próbach zreformowania rodziców dochodzą i do takich wniosków: - Wydawało mi się że może to jakaś dziwna szkoła, ale teraz widzę że to ja jestem dziwna. Inni poddają się, rzucając na odchodne: - Ja w tym roku zrezygnowałam. Byłam w trójce klasowej, byłam w radzie rodziców. Nie wytrzymałam nerwowo. Obecnie w klasie mamy pucz. Połowa klasy nie płaci składek.

Więcej o: