Wychodzenie z toksycznej relacji jest gorsze niż rzucanie palenia, depilacja woskiem czy przeprowadzka do obcego miasta. Wciąga i niszczy od środka. Oczywiście takich relacji może być wiele, na różnych poziomach, w różnych dziedzinach życia. Ale co, jeśli to jest coś, co nazwaliśmy kiedyś miłością, szczerością i zaufaniem?
Jesteśmy w trudnej sytuacji. Tak strasznie za sobą szalejemy, tak bardzo czujemy, że to, co się dzieje między nami, jest silne i niepowtarzalne, że jesteśmy ze sobą szczerzy. Ale szczerość okazała się ograniczona do dzielenia się tylko dobrymi rzeczami, dzielenie się złymi nazywane jest szantażem, a trudna sytuacja była cholernie trudna ale tylko dla jednej osoby.
Dlaczego? Bo ta druga ma partnera, przypadkowe, niechciane dziecko w drodze, a potem po prostu dziecko. I nieważne, że ty rzucasz wszystko – narzeczonego, przekonania, łamiesz swoje własne zasady.
Po tamtej stronie jest podejście rodem z poprzedniej epoki – nic nie można zrobić, nic zmienić, chyba, że dziecko się nie urodzi (tak! to jest właśnie jego punkt widzenia), ale generalnie trzeba się wywiązać ze swojego obowiązku i trwać w tym chorym układzie.
Dlatego miotałam się, cierpiałam, popadałam w stany depresyjne, nie chciałam żyć. Szczególnie po tym, jak okazało się, że jest kolejna wpadka, a moje dziecko okazało się zbędne, niepotrzebne, zagrażające "tamtej rodzinie". Oznaczało nasz koniec, rozpad tak pięknej, prawdziwej, szczerej i wspaniałej relacji. Budowanej przez tyle czasu z jego dziewczyną i dzieckiem w tle.
I nie ma. Nie ma dziecka i nie ma człowieka, dla którego tak dużo poświęciłam. Dla którego tak bardzo błądziłam, tak bardzo się myliłam. Wyrzucenie kogoś takiego ze swojego życia to nadludzki wysiłek, to wspięcie się na wyżyny cholernie niskiej samooceny, bezsilności, rozpaczy, tęsknoty i wszystkiego tego, co noszę w sobie po tej przygodzie życia. To cały proces, przez który trzeba przejść, żeby zrobić ten najważniejszy krok, żeby nie wiem jak cholernie bolało.
Nie, to nie jest miłość. I nie rozpadło się to wszystko dlatego, że ja nie słuchałam drugiej strony, tylko dlatego, że ten ktoś cały czas był z kimś i z tym kimś ma dziecko. Dlatego ja zostałam sama. Pełna złości, frustracji. Cieszyłam się jak napisał, jak się odezwał, jak raczył zrobić cokolwiek.
Czy uważam, że mam monopol na uczucia i emocje? Nie! Czy jestem sama sobie winna? Pewnie tak. Za bardzo wierzyłam w coś i kogoś. A teraz wierzę, że karma wraca. I jest wredna suką.
Czekamy na Wasze historie, którymi chcecie się podzielić. Wybrane teksty, za Waszą zgodą oczywiście, będą publikowane na kobieta.gazeta.pl. Autorom nadesłanych do redakcji i opublikowanych przez nas listów rewanżujemy się drobnym upominkiem. Piszcie: kobieta@agora.pl