Mam ciężkie wspomnienia dotyczące moich sportowych początków w polskich górach. Jak byłam dzieckiem o mały włos nie wkręciłam się w jeden z wyciągów (zaczepiało się o linkę drewnianym pałąkiem), na myśl o ciągłym wywracaniu się na orczyku oblewał mnie zimny pot, od obsługi waliło wódą na kilometr i nikt się nie przejmował tym, że prawie każde dziecko po zejściu z wyciągu na górze było narażone na wywrotkę i utratę zębów. Inaczej podchodzono do nauki jazdy, nie była to zabawa tylko od razu rzucanie na głęboką wodę, pot i łzy.
Dlatego z przyjemnością patrzę, jak od czasów mojego dzieciństwa wszystko się zmienia na plus. No może poza jednym, ale o tym na końcu.
W tym roku pojechaliśmy na pięć dni w Beskid Śląski. Kwatera pierwsza klasa, gospodarz dbający o nas na każdym kroku. Codziennie rano witał nas stół przypominający obfitością świąteczny stół. Domowe wędliny, kiełbaski, ciasta, ręcznie robiony twaróg i konfitury, herbata z malinami, świeże bułeczki. Właściciel troszczył się o nas jak o rodzinę królewską (cena pobytu umiarkowana).
Mieliśmy szczęście, bo po naszym przyjeździe przez noc spadło pół metra śniegu, rano mogliśmy w komplecie stanąć na górce. Tutaj ciągle pomijam jedną rzecz i dalej będę tonąć w zachwytach. Instruktorka narciarstwa przemiła, z podejściem do dzieci, od razu złapała z nimi kontakt. Po lekcji dzieci dołączyły do nas. Na wyciągu bez stresu. Panowie z obsługi trzeźwi, uważni, dbający o bezpieczeństwo ale i komfort psychiczny klientów. Kiedy trzeba zatrzymywali wyciąg, żeby pomóc na niego wsiąść i z niego bez szwanku zejść. Poza górami także dużo atrakcji - spacery, baseny, przejażdżki bryczkami. Ogólnie bardzo fajnie. Gdzie więc moje „ale”?
Trzy godziny na górce rozkładało się następująco: dwadzieścia pięć minut w kolejce do wyciągu, pięć minut zjazdu z górki, trzydzieści minut stania, pięć minut jazdy. Zanim wystoi się swoje do wyciągu, trzeba najpierw odstać 30 minut do kasy. Trzeciego dnia pobytu zaczęła się odwilż, a my zostaliśmy z niewyjeżdżonymi bezzwrotnymi impulsami na kartach (po dwóch dniach jazdy nasze portfele uszczupliły się o 500 zł). Z ciekawości, siedząc przy obiedzie (pysznym zresztą) sprawdziliśmy na podglądzie na żywo z kamer, jak tam kolejki na znanym nam stoku w Austrii. Kolejek brak, śniegu w bród.
Dlatego, żeby się najeździć i wyjeździć, a nie tylko nastać, za rok jedziemy poza Polskę. Jedzenie będzie gorsze, wyprawa dłuższa, ale satysfakcja większa. Niestety.
Czekamy na Wasze historie, którymi chcecie się podzielić. Wybrane teksty, za Waszą zgodą oczywiście, będą opublikowane na kobieta.gazeta.pl. Autorom opublikowanych przez nas listów rewanżujemy się drobnym upominkiem. Piszcie: kobieta@agora.pl