"Pierwszy raz byłam na all inclusive. Wytrzymałam 2 dni. Już wiem, dlaczego alkohol jest tam za darmo" [LIST]

Nasza czytelniczka wróciła z wakacji na Kubie. Pierwszy raz była w hotelu all inclusive. Wytrzymała dwa dni. Co jej się nie podobało?

Na wstępie: nie krytykuję wyjazdów all inclusive. Niektórzy lubią tego typu wypoczynek, okazało się, że ja nie. Nikogo nie chcę zniechęcać do takich wakacji. Opisuję swoje prywatne doświadczenia. Może trafiłam źle, a może powinnam zostać przy podróżach z plecakiem i spaniu w hostelach? Ale po kolei.

Raz w roku jeżdżę wraz z mężem na trzytygodniowe wakacje gdzieś dalej. Lubimy najpierw zmęczyć się intensywnym zwiedzaniem, potem wygrzać się na słońcu pod palmą. Śpimy gdzie popadnie – w motelach, hostelach, "u ludzi". Ale podczas każdego wyjazdu robimy sobie dwa-trzy dni luksusu, rezerwujemy noc we względnie drogim hotelu, opalamy się przy hotelowym basenie i sączymy drinki z palemką.

Tak było też tym razem. Pojechaliśmy na Kubę, a na czas relaksu wybraliśmy, jak nam się wydawało, niezły hotel. Gotowi na lenistwo zamówiliśmy taksówkę. Kiedy wysiedliśmy na miejscu, lekko zdziwiona powiedziałam do męża: Przytrzymaj taksówkarza, to chyba nie ten hotel.

Okazało się, że trafiliśmy dobrze. Przed nami rozciągał się gigantyczny moloch z lat 70. lub 80. Trudno stwierdzić. Oboje żartowaliśmy później, że lata świetności tego hotelu przypadały pewnie na dzieciństwo Fidela. Jeszcze niezrażeni, zameldowaliśmy się i wdrapaliśmy na nasze czwarte piętro. Na windę się nie doczekaliśmy. Pokój, no cóż, czysty, acz specyficzny. Intensywny, morski kolor ścian, klimatyzacja włączona na maksa. Nie był to luksus, jakiego oczekiwaliśmy, ale też nie było źle. Dopiero drugiego dnia na naszym piętrze wybiła toaleta i na korytarzu pływało sami wiecie co. Obsługa posprzątała dopiero po trzecim telefonie.

Nie pojechaliśmy tam jednak po to, żeby siedzieć w hotelu. Poszliśmy na basen. Po południu świecił pustkami, wykąpaliśmy się i zastanawialiśmy się, gdzie są ludzie. Ta pustka była odrobinę niepokojąca. Postanowiliśmy to sprawdzić. To była godzina obiadu! Popędziliśmy więc do... stołówki zakładowej. No inaczej nie da się tego określić.

Gigantyczna hala, stoiska z jedzeniem, dziki tłum ludzi. Wszystkie stoliki zajęte – nawet jeśli nikt przy nich nie siedział, leżały na krzesłach ubrania, ręczniki. Staliśmy lekko oszołomieni widokiem. Ludzie rzucający się na kotlety, wpychanie się w kolejki po makaron czy krewetki. Jedzenie walające się po podłodze, dzieci zostawione samopas, których nikt nie powstrzymywał przed zrzucaniem jedzenia na ziemię. Wyhaczył nas kelner, posadził przy stoliku w kącie sali i powiedział, że możemy iść po jedzenie, on przypilnuje nam miejsc.

Samo jedzenie także stołówkowe. Bez rewelacji. Do tamtej pory jadłam na Kubie same dobre rzeczy. Tutaj nawet ryba była przypalona, a sos do makaronu z koncentratu pomidorowego.

Lekko oszołomieni, ale wciąż pozytywnie nastawieni, ruszyliśmy dalej. Tego dnia przewidziana była jeszcze dyskoteka i to, co zainteresowało nas najbardziej, "magic show".

Przedstawienie odbywało się w amfiteatrze na powietrzu. Już trzy godziny wcześniej ludzie porezerwowali sobie miejsca, zostawiając na krzesłach ubrania i ręczniki (podobnie jak na stołówce). Siedliśmy gdzieś w tylnych rzędach i się zaczęło. "Magic show" dla ubogich. Był klaun, który kazał ludziom dzwonić dzwoneczkami. Był pan z batem, który przecinał róże, które wczasowiczki trzymały w ustach. Publika śmiała się i wiwatowała. Wszyscy ostro wcięci.

Dyskoteka okazała się ciemnym pomieszczeniem, jakaś piwnicą, w której w zasadzie główną atrakcją był jedyny w kompleksie czynny wieczorem bar. Wzięliśmy drinki, wróciliśmy do pokoju.

Następny dzień przyniósł jeszcze więcej atrakcji. Śniadanie – podobnie jak obiad. Dziki tłum ludzi rzucających się na jajka i kawę z automatu. Chcieliśmy poopalać się przy basenie. Już w drodze na śniadanie okazało się, że ludzie chyba wstają o 5 rano tylko po to, żeby rzucić ręcznik na leżak i zająć miejsce. Kiedy znalazłam wolny parasol i fotele, nakrzyczała na mniej dziewczyna (jak się później okazało też Polka), że ona była tu wcześniej i widziała te miejsca.

W tej atmosferze dochodzimy do mojego ulubionego punktu – zajęć sportowych! Mąż przybiegł do mnie w pewnym momencie, wziął aparat i zaczął mnie namawiać na aqua fitness, który właśnie rozpoczął się po drugiej stronie basenu. Zaintrygowana, poszłam sprawdzić, co to za zajęcia. Średnia wieku – 60-70 lat. Myślę sobie – super, ruch to zdrowie. Panie z mocną nadwagą, w mocno opiętych stringach i sznurkach zamiast staników – już gorzej. Zaczęły się ćwiczenia. O mój boże. Dwa paluszki w górę, dwa kroki w bok. To ja już się bardziej zmęczę podczas smarowania kremem do opalania. Zajęcia prowadził ciemnoskóry trzydziestolatek, który, na oko, żywi się tylko na tamtejszej stołówce. Te fałdki tłuszczu wylewające się ze zbyt obcisłych bokserek. To ciało wysmarowane oliwką... Wczasowiczki w basenie były zachwycone. Ja wróciłam do czytania książki. Potem był też stretching, pilates... Wszystkie zajęcia wyglądały podobnie – dwa paluszki w górę, dwa kroki w bok.

Pan trener-animator spacerował wokół basenu i wyciągał kolejne zachwycone nim wczasowiczki. "Vanessa, czekamy tylko na ciebie!", "Dorothy, drineczki się same nie spalą!". W pewnym momencie dopadły go Amerykanki, które zaczęły się o niego ocierać. Udawali, że tańczą. Część osób odwróciła wzrok.

Pierwszy raz byłam na all inclusive. Wytrzymałam dwa dni. Rozumiem już, dlaczego alkohol na takich wczasach jest za darmo. Musi być. Na trzeźwo nie da się wytrzymać.

Julita

***

Czekamy na Wasze historie, którymi chcecie się podzielić. Wybrane teksty, za Waszą zgodą oczywiście, będą opublikowane na kobieta.gazeta.pl. Autorom opublikowanych przez nas listów rewanżujemy się drobnym upominkiem. Piszcie: kobieta@agora.pl

Więcej o: