"Nie cierpię maratończyków. Nie można przejechać nawet rowerem po chodniku! Jest jak na pikniku" [LIST]

- Zaczyna się wiosna, pojawiają się oni. Nie cierpię maratończyków. Czy oni nie mogliby biegać różnymi trasami? Czemu zawsze blokują te same dzielnice? - pyta w liście do redakcji mieszkanka Warszawy, Weronika.

Narażę się na ostracyzm i hejt, ale powiem to głośno: nie cierpię maratończyków. Nienawidzę maratonów. I nie jestem w tym osamotniona! Z kim bym nie rozmawiała, każdy tego dnia siedzi w domu i na wszelki wypadek nie wychodzi.

Nie rozumiem, po co są te maratony i dlaczego. Zdrowy styl życia i uprawianie sportu to jedno, ale blokowanie miasta na cały dzień to inna sprawa. To nie ma nic wspólnego z promowaniem zdrowego stylu życia. To u ludzie wywołuje tylko w***w i niepotrzebną irytację.

Czemu biegacze nie mogą biegać choćby wokół stadionu? Kilkanaście rundek i liczba kilometrów by się zgadzała. Bo trasa nudna? Na co dzień biegają po lesie czy parkach i nie narzekają na brak urozmaicenia widoków.

Czy oni nie mogliby biegać różnymi trasami? Czemu zawsze blokują te same dzielnice? Śródmieście, Mokotów, Wilanów, Ursynów. Gdzie w tym sprawiedliwość? Bielany, Białołęka, Tarchomin, Wola... Raz na jakiś czas można byłoby zablokować i te dzielnice. Zmieniać trasy.

Niedzielny warszawski maraton dał mi w kość, mimo że przezornie zostawiłam samochód w garażu. Przesiadłam się na rower. Wypożyczyłam rower miejski i ruszyłam. Jechałam chodnikiem, bo ulica była zarezerwowana dla biegaczy, a na ścieżce rowerowej porozstawiane były punkty z wodą. Przejechałam może kilometr i musiałam zejść z roweru. Prowadziłam go obok.

Na chodniku były tłumy. Wiwatujące dzieci, dzieci na rowerkach, dzieci z watą cukrową. I rodzice, którzy w żaden sposób nie panowali nad tymi dziećmi. Wybiegały na ulicę, po której biegli maratończycy. Wpadały na rowerzystów, a nawet na innych pieszych. Grała muzyka, były kiełbaski. Czułam się jak na festynie. Ale festyn ma to do siebie, że jest skupiskiem ludzi w jednym miejscu. Maraton ciągnie się kilometrami.

Nie wiem, czy na całej trasie wyglądało to tak samo. Na Ursynowie, gdzie mieszkam, maraton przypomina piknik. A mieszkańcy dzielą się na tych, co stoją z balonami i kibicują, i na tych, co wkurzeni i rozdrażnieni siedzą w ładną pogodę zamknięci w bloku. Bo wyjście z domu nie ma po prostu sensu.

Weronika

***

Czekamy na Wasze historie, którymi chcecie się podzielić. Wybrane teksty, za Waszą zgodą oczywiście, będą opublikowane na kobieta.gazeta.pl. Autorom opublikowanych przez nas listów rewanżujemy się drobnym upominkiem. Piszcie: kobieta@agora.pl.