Przeczytałam właśnie artykuł na kobieta.gazeta.pl na temat przykrych doświadczeń kobiet podczas wizyt u ginekologów. Chciałabym opowiedzieć także o swoich przeżyciach.
Pierwszy raz trafiłam do ginekologa na studiach w Lublinie, co przypadło na lata dziewięćdziesiąte. Moja matka nigdy nie starała się wprowadzić mnie w życie intymne kobiety. Wychowywała mnie na tzw. grzeczną, niewidzialną dziewczynkę, która o "tych sprawach" nie ma zielonego pojęcia. Nie przygotowała mnie do zmian w fizjologii. Kiedy dostałam pierwszej miesiączki w szóstej klasie podstawówki, kompletnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, jak używać środków higienicznych. W szkole nikt nie zajmował się uświadamianiem dziewczynek w tym wieku, a cała fizjologiczna sfera życia była czymś nieczystym, wstydliwym, czymś, o czym nie rozmawia się z nikim.
Na studiach przytrafiło mi się zapalenie przydatków objawiające się brakiem miesiączki i bólem podbrzusza. Kiedy powiedziałam matce o swoich objawach, była przekonana, że jestem w ciąży. Wpadła w panikę: Tylko nie mów ojcu - prosiła, mimo że nigdy nie miałam chłopaka i nigdy nie współżyłam. Dla matki oczywistym było, że jeśli mam jakieś problemy "ze sprawami kobiecymi", to na pewno współżyję po kryjomu i "co to teraz będzie". Prawdopodobnie właśnie tak było w jej przypadku, bo jej też nikt nie uświadamiał.
Matka chciała mieć nad wszystkim kontrolę, wypytać o wszystko lekarza, dlatego poszła ze mną do poradni - publicznej przychodni ginekologicznej, gdzie miała znajome pielęgniarki. Trafiłam do pierwszej z brzegu przypadkowej ginekolożki w wieku ok. 30 lat. Zbadała mnie bardzo brutalnie, zignorowała moje objawy. Badała mnie tak, jakby była na mnie obrażona, po czym podniesionym głosem, chyba po to, żeby usłyszała ją kolejka pod drzwiami gabinetu, oświadczyła, że ona tu "nie jest w stanie stwierdzić dwutygodniowej ciąży".
Byłam w szoku. Nie mogłam być w ciąży. Nie wiem, co moja matka naopowiadała pielęgniarce, w każdym razie poczułam się, jak szmata, którą publicznie napiętnowano. Ginekolożka zapisała mi jakieś leki hormonalne na wywołanie miesiączki, strasząc mnie, że jeśli to jest ciąża, to leki „tylko ją umocnią”. Przez kolejny tydzień przyjmowałam te leki, cierpiąc na gwałtowne zmiany nastroju wywołane hormonami. Bóle brzucha nasiliły się jeszcze bardziej. W końcu matka postanowiła w swej wielkiej łaskawości oświecić mnie i urządziła mi pogadankę na temat płodności i współżycia, "skoro sama nie orientuję się w temacie". Miałam wtedy jakieś 21 lat, a objawy nadal nie ustępowały.
Kiedy leki hormonalne skończyły się, matka postanowiła zasponsorować mi wizytę prywatną u dobrego ginekologa. Trafiłam do gabinetu starszej doktor, która od razu rozpoznała zapalenie przydatków i wdrożyła odpowiednie leczenie antybiotykami. Wytłumaczyła też matce, że stan zapalny przydatków to nie ciąża i to właśnie z tego powodu nie mam miesiączki. Zapewniła ją też, że nadal jestem dziewicą, dzięki czemu nie musiałam się już ukrywać przed ojcem ze swoją tajemniczą chorobą. Teraz już mogłam być oficjalnie chora.
Po tym epizodzie wielokrotnie miałam zapalenie przydatków, nigdy więcej nie rozmawiałam z matką na ten temat, jak też jakiekolwiek inne tematy związane z moją płodnością i współżyciem.
Całkiem niedawno trafiłam prywatnie do pewnej ginekolog w Warszawie, która na wieść o tym, że w moim wieku nie mam dzieci, stwierdziła, że "dzieci są w życiu najważniejsze i sama pogoniła swojego męża, bo był już bezużyteczny, ale za to dał jej dwoje dzieci”. Powiedziała wprost, że ja też powinnam mieć dzieci jak najszybciej, a jak nie mam na to ochoty, to tylko znaczy, że "powinnam pójść na psychoterapię albo znaleźć sobie odpowiedniego mężczyznę". Jeśli mój mąż nie interesuje się tym tematem, to "są przecież inne sposoby, a chętnych mężczyzn nie brakuje, zawsze można znaleźć kogoś w internecie". Kolejny raz wychodząc z gabinetu ginekologa byłam zdruzgotana, tym razem będąc już dobrze po trzydziestce.
Chorując na przewlekłe zapalenia przydatków byłam wielokrotnie zmuszana do wykupowania drogich leków "wyłącznie w tej jednej aptece na rogu". Leki nie pomagały na nic, a ja wydawałam 100 zł na dwie tabletki cudownego, nowego specyfiku. Za każdym razem, niezależnie od problemu z którym przychodziłam, byłam dla ginekolożek w tym odpowiednim wieku, żebym "musiała już myśleć o jak najszybszym zajściu w ciążę". Gdy miałam 25 lat i właśnie kończyłam studia, ginekolożka powiedziała mi, że "może i wyglądam jak drobniutka panienka, ale moje ciało zna metrykę i czas najwyższy myśleć o dziecku". Nie obchodziło jej, czy mam męża/partnera, czy mam gdzie mieszkać i za co żyć. Zawsze byłam traktowana przez te kobiety jak bezrozumna macica na dwóch nogach.
Za każdym razem po takiej wizycie zastanawiało mnie, jaki interes mają obce mi, często widziane po raz pierwszy w życiu, panie ginekolożki, żeby wygłaszać takie pogadanki nie wiedząc absolutnie nic na mój temat. Jedyne logiczne uzasadnienie, jakie się nasuwa, to takie, że największy przychód przynoszą tym gabinetom kobiety w ciąży. Wizyty kontrolne generują bardzo mały dochód w porównaniu do tego, jaki przynoszą kobiety starające się o dziecko lub te w ciąży. Nagabywanie, wzbudzanie lęku, poniżanie, stały się opatentowanym przez środowisko sposobem na "zmiękczenie" klientki, zmanipulowanie jej, wzbudzenie lęku i nakłonienie do ponownych wizyt, badań, realizowania recept, przyjmowania kolejnych leków.
Aija
***
Chcesz się podzielić z nami swoją historią? Czekamy na listy: kobieta@agora.pl. Opublikowane listy docenimy książkami.