"Dawniej musiałam liczyć się z komentarzami pieszych, a teraz słyszę: puśćcie panią na rowerze" [LIST]

Każdego dnia, gdy trafiam na miejsca bez ścieżek rowerowych, dzielę jako rowerzystka chodnik z pieszymi. I wreszcie przestało być to źródłem frustracji, złości czy wręcz agresji, jak dawniej - pisze nasza czytelniczka.

Wsiadam rano na rower i kiedy po 45 minutach dojeżdżam do pracy, czuję się naładowana pozytywną energią od stóp, które pchają pedały, po czubek głowy z rozwianym włosem. Ścieżek rowerowych jest coraz więcej, a i ludzie zmieniają podejście do rowerzystów. Odnoszę takie wrażenie, porównując do tego, co spotykało mnie na warszawskich ulicach, chodnikach i ścieżkach rowerowych jeszcze dwa lata temu.

Przepisy dotyczące jazdy na rowerze przez ostatnie 24 miesiące nie zmieniły się. Rowerzysta, czyli również ja, nadal nie ma prawa jeździć po chodniku, poza trzema wyodrębnionymi przez prawo sytuacjami. Po pierwsze, gdy towarzyszę jadącemu na rowerze dziecku do 10-tego roku życia, po drugie, w czasie śnieżycy, ulewy, mgły i szalejącej zawieruchy, które ewidentnie utrudniałyby bezpieczną jazdę po jezdni. Trzecim wyjątkiem jest sytuacja, gdy samochody jadące drogą, mogą się po niej poruszać szybciej niż 50 km/h, a chodnik wzdłuż tej jezdni ma minimum 2 metry szerokości.

Problem w tym, że większość kierowców poruszających się po Warszawie nie jeździ zgodnie z przepisami. Oznacza to, że nawet w miejscach z ograniczeniem do 50 km/h, prędkość przekraczana jest o co najmniej 10 km/h. A, że życie mi miłe, nie ryzykuję i gdy nie ma ścieżki rowerowej, jadę chodnikiem.

Dawniej musiałam liczyć się z uwagami od przechodniów. Skądinąd słusznymi, jeśli trzymać się Kodeksu Drogowego, choć forma, jaką przybierał była raczej ciężkostrawna, bo oscylowała między “wypier...aj stąd ku..o”, a pytaniem, za którym natychmiast szła dobra rada “gdzie ku..a jedziesz, spier...aj na jezdnię”. Przyznaję, że “ku..y”, jakie słyszałam pod swoim adresem, nie wywoływały u mnie chęci ukorzenia się i przeproszenia za jazdę po nie swoim terenie.

W tym roku jest jednak inaczej. Mam wrażenie, że piesi oswoili się z widokiem i obecnością rowerzystów na chodnikach. Faktem jest, że zachowuję przepisową “szczególną ostrożność”, nie dzwonię dzwonkiem na idących (co czynię za każdym razem, gdy zamyślony albo bujający w obłokach przechodzień wparuje na ścieżkę rowerową). Nie zachowuję się też jak święta krowa, której powinno się ustępować, nie wymuszam przejazdu na siłę, ale w cichości ducha liczę, że zostanę przepuszczona i nie będę musiała zsiadać z siodełka, żeby kogoś ominąć. I tak się dzieje. Ludzie nie fukają na mnie, a co więcej coraz częściej towarzyszą naszym mijankom uśmiechy i życzliwość. Przykłady? Proszę bardzo!

Pierwszy. Jadę szerokim chodnikiem wzdłuż Al. Solidarności. Na jednym jego końcu stoi starsza pani, a na drugim jej pies skubie trawę. Nad kostką rozciąga się ledwo widoczna linka smyczy łącząca tych dwoje. Widzę ich z daleka, zwalniam, zastanawiając się, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie przeszkadzając im nadto. Na szczęście pani dostrzega mnie i bez słowa skraca dystans między sobą a kundelkiem. Dziękuję jej i jadę dalej. Pani co prawda nie odpowiada - może nie słyszała, a może szlag ją trafił, ale postanowiła zostawić to dla siebie - ale summa summarum jest miło. Ostatecznie wszyscy pomieściliśmy się na chodniku bez szwanku i złego słowa.

Druga sytuacja z dzisiejszego poranka. Jadę wąskim chodnikiem, na którym, według przepisów, zdecydowanie nie powinno mnie być. Miejsce dla pieszych uszczuplają gęsto zaparkowane samochody, wdzierające się maskami w głąb, chcąc jak najbardziej przytulić się do muru budynku i nie wystawać na jezdnię. Zbliżam się do kobiety, uśmiechając do niej trochę przepraszająco (tak, wiem, że łamię przepisy), trochę prosząco (żebyśmy mogły jednak  zgrabnie się wyminąć) i trochę po to, żeby pokazać, że nie jestem roszczeniowym wrogiem na jej terenie. Jest tak wąsko, że obie się nie zmieścimy, więc przepraszam i pytam czy mogłabym przejechać. I słyszę: bardzo proszę. Dziękuję jej serdecznie i jadę dalej do pracy.

Trzecia sytuacja z mojego znienawidzonego - pod względem jazdy na rowerze - Mostu Poniatowskiego. Chodnik jest tam wąski, do tego gdzieniegdzie zwęża się przez wybudowane na przęsłach wieżyczki. Często spacerują tamtędy przechodnie, wracający z Saskiej Kępy do Centrum, a nie odgrodzoną żadną barierką jezdnią pędzą samochody i autobusy. Reasumując, nie jest to bezpieczne miejsce, a złego wrażenia dopełnia złe doświadczenie, kiedy to kilka lat temu staranował mnie jadący z naprzeciwka rowerzysta, a ja i mój rower wylądowaliśmy na murze wieżyczki.

Ostatni raz jechałam tamtędy w weekend. Przede mną szła grupa około 10 chłopaków i dziewczyn, którzy wyglądali na takich, co raczej nie mają problemu, żeby zelżyć kogoś, kto im wejdzie w paradę. Zwolniłam, przygotowując się do zejścia z roweru i przeprowadzenia go przez tłumek. I nagle, ci z samego końca, usłyszeli charakterystyczny dźwięk kręcących się szprych. - Ej, panowie, rozstąpić się! - krzyknęli do towarzyszy na przedzie. Koledzy odskoczyli na boki, wypowiadając niczym prawdziwi dżentelmeni: “proszszsz” i krzycząc na zagadane koleżanki: Dziewczyny, puśćcie panią. Bardzo powoli wjechałam między nich. Przy braku prędkości rower mi się nieco zachybotał, co było bardziej śmieszne niż niebezpieczne, więc wszyscy się roześmialiśmy. Podziękowałam i życzyłam im dobrego popołudnia.

Miło? Miło i to bardzo! I takie miłe sytuacje są moim codziennym doświadczeniem. Każdego dnia, gdy trafiam na miejsca bez ścieżek rowerowych, dzielę jako rowerzystka chodnik z pieszymi. I wreszcie przestało być to źródłem frustracji, złości czy wręcz agresji, jak dawniej, a stało się powodem do wymiany życzliwych uśmiechów, spojrzeń pełnych zrozumienia, pozdrowień i życzeń miłego dnia.

Nadal Warszawie daleko do bycia Amsterdamem, gdzie rowerzysta jest święty, ale fakt, że wreszcie przestajemy sobie zawadzać i potrafimy współistnieć w przestrzeni miejskiej, napawa mnie wielką radością i optymizmem. A parafrazując słowa piosenki Wojciecha Młynarskiego napiszę: Dziewczyny, chłopaki, bądźmy dla siebie dobrzy nie tylko na wiosnę (a przez cały sezon rowerowy, który dla niektórych trwa cały rok).

Klementyna

***

Chcecie podzielić się z nami swoją historią? Piszcie na adres kobieta@agora.pl. Opublikowane listy docenimy książkami.

CZYTAJ TEŻ: 1,5 tys. wypadków w ubiegłym roku spowodowali rowerzyści. "Czują się wszędzie jak u siebie"

Przekonaj się, jak piękny potrafi być nasz kraj. Wybraliśmy 5 tras rowerowych w Polsce

Więcej o: