"Są w tym kraju lekarze z powołania, dzięki którym poronienie to nie trauma" [LIST CZYTELNICZKI]

Nasza czytelniczka Iwona poroniła. W jej szpitalu w Świętochłowicach lekarze, pielęgniarki, a nawet pani w rejestracji wykazali się jednak empatią i troską. "To od człowieka - lekarza, pielęgniarki - zależy, czy będziemy to wspominać jak człowiek czy jak przedmiot".

Po naszym artykule o cierpieniu kobiet (przeczytasz go TUTAJ), które poroniły ciążę, do redakcji przyszło wiele listów. Poniżej jeden z nich - dowód na to, że są miejsca, w których kobiety po traumie mogą liczyć na wsparcie i zrozumienie.

***

Redakcjo,

jestem po lekturze artykułu "Czego pani tak ryczy? Psa pani straciła? Bo to na pewno jeszcze nie było dziecko!" Niny Harbuz. I jestem wstrząśnięta. Nie chce mi się wierzyć, że w XXI wieku, w kraju, który należy do Unii Europejskiej, dzieją się tak traumatyczne rzeczy na oddziałach ginekologicznych, które przecież powinny otoczyć kobietę najwyższą troską - niezależnie od tego, czy przyszła urodzić dziecko, czy to dziecko straciła.
Sama walczę o dziecko trzy lata. Jestem po czterech nieudanych zabiegach in vitro, w oczekiwaniu na wynik piątego. Rok temu byłam w upragnionej ciąży, poroniłam.

Trafiłam wówczas do szpitala w Świętochłowicach - celowo wymieniam miasto, bo to tutaj w tym trudnym momencie, zostałam potraktowana inaczej niż bohaterki artykułu. Piszę to dlatego, żeby pokazać, że są też w tym kraju prawdziwi lekarze, z empatią i z powołania. Zostałam po poronieniu potraktowana jak CZŁOWIEK. Od pierwszego kontaktu z panią w rejestracji i później na każdym etapie. Bałam się łyżeczkowania straszliwie, mając w głowie właśnie takie historie, jak te z waszego artykułu.

Nie mogli się wkłuć w żyły, żeby mnie uśpić. Byłam tak zestresowana, że żyły się napięły. Panie rozmową próbowały mnie uspokoić, głaskały po głowie, mówiły, że wiedzą, że się denerwuję. Wezwały drugą anestezjolog, ona dopiero sobie dała radę z moimi żyłami. Odpłynęłam... Obudziłam się w sali sama, co chwilę ktoś do mnie zaglądał, pytając, jak się czuję.

Nie byłam narażona nawet na widok ciężarnych, pielęgniarki oferowały mi herbatę, lekarz chciał o mnie zadbać jak najdłuższym L4 (ja nie chciałam, chciałam jak najszybciej przestać rozmyślać i wrócić do pracy). Pielęgniarki wspominam jako anioły, dbały o mnie jakbym była jedyną pacjentką na oddziale. Bardzo się starały, widziałam inne wdzięczne pacjentki, od których pielęgniarki nie chciały nawet przyjąć kwiatów czy czekoladek - to były jedyne momenty, kiedy się denerwowały i podnosiły głos.

Do szpitala wróciłam po miesiącu na kontrolę. I wtedy również badająca mnie lekarka wykazała się dużą empatią i delikatnością. Nie powiem złego słowa o swoim szpitalnym pobycie. Oczywiście, w chwili gdy traci się dziecko, nie można uznać nawet najlepszego pobytu w szpitalu za przyjemny. Ale w moim konkretnym przypadku zadbano o to, by po tym trudnym przeżyciu i ranie na sercu, jakie ono pozostawia, nie pozostało mi coś jeszcze - trauma w związku z pobytem w szpitalu.

To od człowieka - lekarza, pielęgniarki - zależy, czy poronienie będziemy wspominać jak człowiek, którego potraktowano godnie, czy jak przedmiot. To jest czas, kiedy należy się kobiecie płacz i rozpacz i nikomu nic do tego. Kiedy potrzebuje ona opieki, empatii i dużej delikatności. Czasem lepiej nie powiedzieć nic, niż rzucić jedno słowo pełne pogardy, które zostaje w uszach na zawsze, tak jak doświadczyły tego bohaterki artykułu.

Iwona

****

Bardzo zależy nam na Waszych listach. Jeśli chcecie podzielić się z nami swoją historią, piszcie na adres kobieta@agora.pl. Opublikowane listy docenimy książkami.

Więcej o: