"Traktujemy dzikie zwierzęta jak kury, które trzeba dokarmiać. A potem dziwimy się, że nam mewy dzieci atakują" [LIST]

Nasza czytelniczka uważa, że karmienie zwierząt w mieście, na dodatek w środku lata, to kompletna głupota. Tym bardziej że - jak twierdzi - ludzie, a zwłaszcza dzieci, wychodzą na tym najgorzej.

My, Polacy, mamy w sobie wciąż coś ze wsi. Obserwuję to na każdym kroku, żyjąc w największym polskim mieście, ale także gdy wyjeżdżam za granicę.

Codziennie rano, kiedy idę przez duży, słoneczny plac w centrum Warszawy, mijam starsze panie, które biegną sypnąć trochę chleba biednym, niedożywionym gołębiom. Te jak na sygnał zlatują się stadnie z okolicznych budynków, lecąc lotem koszącym, o milimetry omijając głowy przechodniów.

Zanim rozpocznie się rytuał karmienia, najpierw jest wylewana woda z baniaka i szorowany chodnik. Następnie miłośniczka gołębi polewa ptakom wodę do picia, a potem wysypuje pocięty na kawałki chleb. Jakby tęskniła za własnymi kurami, porannym sypaniem ziarna i nawoływaniem „cip-cip-cip”.

Na pobliskim podwórku kolejna gołębia mama - tym razem zapycha ptaki resztkami z obiadu, wkładanymi do porozrzucanych po ziemi plastikowych miseczek po serkach. Gołębie jedzą więc kluchy, ziemniaki, kaszę. A potem ucinają sobie drzemkę i strawiony posiłek wydalają gdzie popadnie.

Nie lubię gołębi w mieście. Uważam, że ich dokarmianie to samo zło. Mam wiele powodów, jeden wyjątkowo obrzydliwy. Nigdy nie zapomnę plagi wszoł gołębich, które zaatakowały mnie w wynajmowanym na poddaszu mieszkaniu, nad którym „squat” urządziły sobie gołębie.

My, Polacy, kochamy wtykać zwierzętom jedzenie - głównie dla nich nieodpowiednie - do dziobów i pysków: spleśniały chleb dla kaczek, przeterminowane kasze, ciastka i słodycze w zoo. A z karmienia kaczek robimy rytuał przekazywany kolejnym pokoleniom. Z chęci dzielenia się? Żeby wejść w interakcję? Żeby pogłaskać, zamiast tylko patrzeć? Bo mamy potrzebę opiekowania się? Nie wiem, nie rozumiem.

W Ameryce Północnej, w której przez rok mieszkałam na przedmieściach, nikt nie wpadał na pomysł, żeby kusić jedzeniem biegające tam urocze wiewiórki z puchatymi kitkami, zabawne szopy pracze czy wiecznie pobudzone pręgowce amerykańskie. Ludzie i zwierzęta nie zwracają tam na siebie uwagi. Ci pierwsi doskonale wiedzą, czym się kończy takie dożywianie (inwazją i demolką). Kiedyś zobaczyłam w parku narodowym w USA rodzinę z dziećmi, próbującą zachęcić jedzeniem wiewiórkę do podejścia. Okazało się, że to byli Europejczycy, a dokładniej Polacy.

Podrzucamy zwierzętom jedzenie, nie dziwmy się więc potem, że przychodzą do nas dziki, które rozwalają śmietniki, że wiewiórki w parku wskakują przerażonym dzieciom na głowy, a mewy - co zdarzyło się ostatnio mojemu przerażonemu synkowi - atakują dzieci, wyrywając im jedzenie z ręki i przewracając je w kałuże.

Jak mawiał mój dziadek, kiedy wyciągałam ręce, żeby „coś zobaczyć" - patrzy się oczami. I można z daleka, bez sypania jedzenia, bez oswajania i późniejszych niemiłych konsekwencji. Starszemu pokoleniu nie przetłumaczymy, bo ono może jako ostatnie nostalgicznie wspomina czasy kurek biegających po podwórzu. Ale młodsze? Niech patrzy oczami!

Elżbieta

***

Jeśli chcecie podzielić się z nami swoją historią - piszcie! Adres: kobieta@agora.pl. Opublikowane listy nagradzamy książkami.

Tydzień na Gazeta.pl. Tych materiałów nie możesz przegapić! SPRAWDŹ

Więcej o: