List pana Mieczysława jest odpowiedzią na materiał, który przeczytacie TUTAJ. Tekst był poświęcony apelowi weterynarza, który prosi właścicieli zwierząt, żeby nie zostawiali swoich pupili w ostatniej wędrówce w obcym miejscu i wśród ludzi, których się boją.
***
Jestem starszym człowiekiem, mam prawie 76 lat. Pragnę podzielić się własnym doświadczeniem i przykrymi przeżyciami związanymi z odchodzeniem „moich” zwierząt.
Pierwszym odchodzącym zwierzęciem była 12,5-letnia suczka, u której w ostatnich dwóch latach życia odnawiały się nadziąślaki, usuwane kilkakrotnie przez weterynarza. Pod koniec życia pojawił się dodatkowo nowotwór gruczołów sutkowych w postaci dwóch pasów zgrubień.
Nie wyobrażałem sobie chwili, kiedy w przypadku widocznych cierpień stworzenia będę zmuszony podjąć świadomie decyzję o eutanazji. Tymczasem pewnego dnia, podczas wykonywania zabiegów pielęgnacyjnych, odeszła niespodziewanie niemalże na moich rękach, bez konieczności ingerencji weterynarza.
Pomimo odejścia w takich okolicznościach, odczułem ulgę, będąc zwolnionym z przykrego obowiązku decydowania o zadawaniu śmierci. Pozostała po niej córka, która przeżyła 17 lat. Podobnie jak matka, nie odstępowała mnie na krok, każdej nocy usypiając przy moim boku. Pod koniec życia została zaatakowana przez nowotwór układu moczowego. Prawdopodobnie popełniłem dwukrotnie błąd, przerywając jej agonię w kilkudniowych odstępach.
Nie wyobrażałem sobie jej odejścia, nie przewidując konieczności podjęcia ostatecznej decyzji wybawienia od cierpień. W chwili, gdy traciła przytomność, doświadczając drgawek, z bólem serca (od wielu lat choruję na serce: wszczepione by-pasy plus stenty i systematyczne stosowanie sporej ilości leków), zaprosiłem do domu weterynarza, żeby podał jej zastrzyk wybawiający suczkę od dalszych cierpień.
Nie byłem w stanie odejść od konającego zwierzęcia, głaszcząc ją i przemawiając uspokajająco, co dawało widoczny efekt. Podczas iniekcji środka, kruche naczynia pękały i w tym momencie podjąłem decyzję o podaniu zastrzyku bezpośrednio do serca, co ostatecznie zakończyło tlące się życie. Przez kilka tygodni nie byłem w stanie wybaczyć sobie wcześniejszego, dwukrotnego przedłużania agonii wiernego stworzenia.
Bury Kocurek zgarnięty z ulicy (prześladowany przez miejscowe koty) przeżył w domu cztery lata, zapadając także na nowotwór układu moczowego. Leczenie zastrzykami nie przyniosło spodziewanego efektu. Zostawiony pewnego dnia na 24 godziny u weterynarza pod kroplówką, jeszcze tego samego wieczoru zakończył życie samotnie. Pomimo stwierdzenia, jak ciężko przeżywałem odejścia zwierząt, długo nie mogłem sobie wybaczyć nieobecności przy nim w ostatnim momencie życia.
Kolejna buro-biała kotka, podobnie zgarnięta z ulicy (śliczne zielone oczy), przeżyła w domu 10 lat. Pewnego dnia zaczęła wyraźnie utykać na przednią łapkę. Wyrok: rak kości łopatki. Przez trzy miesiące marniała w oczach. Zaszła konieczność opatrywania krwawiących przez dwa tygodnie łapek, których opuszki przybrały idealnie białą barwę. Stało się oczywiste, że nowotwór spowodował ostrą anemię i w tej sytuacji konieczne stało się wezwanie weterynarza z zastrzykiem „łaski”.
Przez trzy godziny cierpiące stworzenie leżało bez skargi na kolanach, wpatrując się we mnie spokojnie, w oczekiwaniu na weterynarza. Powodowało to moje wewnętrzne rozdarcie na myśl o zastosowaniu ostatecznego rozwiązania. Po podaniu znieczulenia, dawkowany śmiercionośny środek nie spowodował odejścia kotki. Zdenerwowany, poprosiłem o podanie specyfiku do serca, podobnie - jak w przypadku suczki. Nie wiem, czy wola życia w tym wycieńczonym chorobą ciałku była silniejsza od nowotworu, dość że po pewnym czasie serduszko ślicznookiej przestało bić.
Pewnego dnia wychudzona podwórkowa kotka, żyjąca od jedenastu lat w warunkach samodzielnej bezdomności, kopnięta przez „miłującego zwierzęta inaczej”, zaczęła ciągnąć za sobą tylne łapki. Weterynarz nie obiecywał sukcesu w leczeniu, niemniej po pewnym czasie zwierzątko odzyskało możliwość niezgrabnego poruszania się. Z braku perystaltyki jelit i kontroli nad pęcherzem, zaszła konieczność amputowania brudzonego ciągle ogonka. Gdy mieszkająca z nią w jednej budce koleżanka odeszła na zawsze i kalekie stworzenie zostało samo, postanowiliśmy z żoną zabrać ją do mieszkania z powodu zbliżającej się zimy.
Pomimo przebywania przez wiele lat w warunkach polowych, zwierzątko bez oporów zadomowiło się. Przez cztery lata wymagało codziennie ręcznego opróżniania jelit oraz pęcherza. Bez protestu nosiło specjalnie zamocowane minimajteczki, zabezpieczające przed ewentualnym kropelkowaniem moczu. Kotka poddawała się niewątpliwie niezbyt przyjemnym zabiegom. Ukuło się nawet sformułowanie, że tej kotki nie można jedynie wyżymać.
Kilka miesięcy przed śmiercią, zaczęła się oddalać od opiekunów i przebywać raczej w odosobnieniu od dwóch pozostałych w domu kocurów. Pewnego wieczoru dało się zauważyć kolejną zmianę w jej zachowaniu. Tylne łapki stawiała bardziej niezgrabnie. Podeszła do mnie, ułożyła łepek na stopach, co odczułem jako swoiste pożegnanie. Po chwili przeniosła się do przedpokoju, zasypiając w ulubionym miejscu, co uznałem za podejrzane. Po przyłożeniu stetoskopu stwierdziłem, że wdzięczne stworzenie odeszło na zawsze po przeżyciu 15 lat.
Kajtek – rudy kocur - był niewątpliwie indywidualistą. Uznawał wyłącznie pieszczoty ograniczone do rudego łebka. Generalnie przyjaźnił się przede wszystkim ze mną. Reagował na znaki przeznaczone dla nieżyjącej suczki. Układał się zawsze na łóżku przy mnie, lokując łepetynę na otwartej dłoni. W nocy wskakiwał na łóżko i stwierdzając, że leżę na boku, odpychał mnie łapkami, wymuszając ułożenie się na plecach, a sam mościł się na kołdrze w dołku między nogami.
Pod koniec piętnastoletniego życia dopadł go nowotwór układu moczowego. Osowiały, upodobał sobie miejsce w kojcu na parapecie okna. W ostatnim tygodniu życia cierpiał, dlatego trzeba było zdecydować się na ostateczne rozwiązanie. Tak jak wszystkie zwierzęta umierały we własnym kojcu z towarzyszeniem mówiącego do nich opiekuna, tak Kajtek również został znieczulony.
Trudno orzec, z jakiego powodu powtórzyła się znowu sytuacja z niepowodzeniem sprawnego uśpienia. Stałem obok łóżka z kojcem przy głowie skazańca, dotykając go dłonią i przemawiając spokojnie, chociaż wewnątrz przeżywałem ogrom rozterek. Nagle kocur poruszył się, zwrócił głowę w moim kierunku, otwierając oczy i spoglądając wyraźnie. Zdobyłem się na kilka uspokajających słów, ujmując mądry łepek dłonią, zamykając mu równocześnie oczy. Ten obrazek wstrząsnął mną do tego stopnia, że tak jak poprzednimi razy, poprosiłem o zastrzyk dosercowy, kończący definitywnie cierpienie przywiązanego do domowników przez tyle lat kocura.
W domu pozostał jeszcze jeden czarny, ośmioletni kocur, który przejął zwyczaje rudego „profesora”. Wszystkie żyjące z nami zwierzęta pochodziły z podwórka i zasłużyły sobie na pamięć oraz ciepłe uczucia, podobnie, jak darzymy naszych bliskich, których również zabrakło między żywymi.
Mam sporo zdjęć i filmików dokumentujących istnienie tych biedaków, których życie chociaż przez część spędzonego wspólnie czasu przebiegało (przebiega) w sposób, którego nie zaznały inne zwierzęta. Nie jestem w stanie zrozumieć osób obchodzących się bestialsko ze zwierzętami potrzebującymi pomocy, ani pseudoopiekunów, którzy świadomie się nad nimi znęcają.
Jestem przekonany, że obecność opiekuna przy umieraniu zwierzęcia wywiera na niego zbawienny wpływ przez uspokojenie znanym głosem i poczucie obecności w ostatniej chwili życia.
Mieczysław
***
Czekamy na Wasze listy i komentarze. Piszcie do nas na adres: kobieta@agora.pl. Opublikowane wypowiedzi docenimy książkami.