Nasza planeta potrzebuje nas dziś jak nigdy. Oceany i plaże zaśmiecone są plastikiem. Klimat zmienia się radykalnie. Co jednak zrobić, by realnie jej pomóc? W naszym cyklu "Ludzie w klimacie" pokażemy wam inspirujące sylwetki osób, które zmianę zaczęły od siebie i które dziś pokazują nam, co zrobić, żeby lepiej dbać o nasz dom - Ziemię. Na kolejne odcinki cyklu zapraszamy w każdy piątek o 16.00 na Gazeta.pl.
Mikołaj Golachowski Marta Kondrusik
Mikołaj Golachowski*: No tak, ale rano przygotowałem i odprowadziłem moją córkę do szkoły, to była tylko taka drzemka w ciągu dnia. Jestem przewodnikiem po Antarktydzie i Arktyce, więc pracuję intensywnie, kiedy jestem "wyjechany". Natomiast w domu mogę sobie odpocząć.
Dwa razy do roku. W lecie jeżdżę do Arktyki, a zimą (czyli gdy na półkuli południowej jest lato) latam na Antarktydę.
Arktykę mieszkańcy Europy poznali znacznie wcześniej. Nazwa Arktyka pochodzi od greckiego słowa arktos, które oznacza niedźwiedzia. Ale nie chodzi tu o niedźwiedzie polarne, które rzeczywiście tam mieszkają, tylko o gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy, znajdujący się na północy.
Ponad 2000 lat temu Grecy wymyślili sobie, że na południu też musi istnieć jakiś ląd, który by zapewniał równowagę kuli ziemskiej. Oczywiście, dziś wiemy, że to bzdura. Kula ziemska lata sobie w kosmosie i nie potrzebuje żadnego lądu na biegunie południowym dla równowagi. Ale tak się złożyło, że z nieprawdziwych przesłanek Grecy wysnuli prawdziwy wniosek. Nazwali tę hipotetyczną krainę Antarktyką, czyli anty-Arktyką, przeciwieństwem Arktyki. Jednak tak naprawdę został odkryty dopiero 200 lat temu.
Warto uporządkować jeszcze dwa terminy: Antarktyda to kontynent, a Antarktyką nazywamy cały obszar, który obejmuje Antarktydę i wyspy na Oceanie Południowym.
Turystom to się raczej nie zdarza, bo są dobrze przygotowani. Za to zawsze, gdy ich pytam: "Ilu z was przed wyjazdem na Antarktydę usłyszało od znajomych, żeby uważać na niedźwiedzie polarne?", to zgłasza się połowa grupy.
Natomiast wiele lat temu, gdy płynąłem na Antarktydę pracować w polskiej stacji badawczej, odbyłem na statku osobliwą rozmowę z kolegą. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, że płyniemy w zimne rejony, a tu im dalej od Polski, tym robi się cieplej. Ten kolega chyba nie był do końca świadomy, na której części globu się znalazł. Zresztą pamiętam, że po powrocie udzielał wywiadu i mówił, że fajnie było w tej Arktyce.
Turyści takie szczegóły mają lepiej opanowane niż on. Zadają za to wiele innych zaskakujących pytań.
Na przykład, czy wyspa, na którą płyniemy, jest otoczona wodą ze wszystkich stron. Albo czy ten księżyc na niebie to ten sam, który widać w Teksasie. Najbardziej lubię te pytania, które świadczą o jakimś tam zrozumieniu zjawiska, ale niepełnym. Raz ktoś zapytał: "Jeśli na biegunie północnym jest teraz styczeń, to jaki miesiąc jest na biegunie południowym?". Czyli wiedział, że coś tam jest inaczej z porami roku, tylko nie kojarzył, co dokładnie.
Nigdy bym nie nazwał ich pytań głupimi. Uważam, że nie ma związku między wiekiem a inteligencją. Moi studenci nie byli ode mnie głupsi, po prostu mieli mniej czasu na zdobycie wiedzy i to dlatego ja jestem po tej stronie katedry, a oni po tamtej.
Turyści, z którymi jeżdżę na wyprawy, to też zazwyczaj inteligentni ludzie. Więc nie uważam ich pytań za głupie, a raczej za - w najlepszym tego słowa znaczeniu - naiwne. Gdy człowiek długo się czymś zajmuje, traci pewną świeżość spojrzenia. A naiwne pytania pozwalają mi często zobaczyć coś w nowym świetle.
Mikołaj Golachowski Archiwum prywatne
Oczywiście. Myślę, że o zwierzętach polarnych Hania wie znacznie więcej od swoich rówieśników. Choć podejrzewam, że czuje już pewien przesyt. Parę lat temu powiedziała mi, że mam przestać jej przywozić z wypraw pingwiny.
Oczywiście. Tych prawdziwych z Antarktydy wywozić nie wolno.
Teraz znam nawet dwie takie historie! Pierwszą opowiedział mi mój kolega. Opiekował się grupą turystów wracających z miejsca, gdzie żyła kolonia pingwinów. Nagle zauważył, że w plecaku jednego pana coś się rusza. Zapytał: "Co tam masz", a on: "Pingwina". Kolega myślał, że się przesłyszał: "Jak to pingwina?". "No bo było ich tak dużo, że wziąłem sobie jednego na pamiątkę" - wyjaśnił turysta.
Druga historię poznałem później od pracowników innej firmy organizującej wyprawy. Tam turyście udało się przemycić pingwina na statek. Odkrył to steward. Przyszedł posprzątać kajutę, zajrzał do łazienki, a tam pingwin.
Oczywiście, pingwin został ze statku natychmiast wypuszczony, a turysta już nie. Do końca wycieczki miał zakaz schodzenia na ląd i Antarktydę mógł oglądać jedynie z pokładu.
Na początku chciałbym podkreślić, że większość naszych turystów to bardzo świadomi ludzie, którzy szanują przyrodę. Sporadycznie trafiają się osoby, które potrafią rzucić w fokę śnieżką, żeby obudziła się do zdjęcia. Albo przeganiają ją z miejsca na miejsce, żeby mieć ładniejsze tło na fotografii. Są też ludzie, którzy koniecznie chcą zabrać z Antarktydy jakąś pamiątkę. To nie jest jakaś potężna zbrodnia, ale nie pozwalamy na to. Jakby każdy zabrał sobie kamyk, to w końcu tych kamyków by zabrakło dla pingwinów do budowania gniazd.
Tak, regularnie. Lubię pracę w Arktyce i Antarktyce także za to, że środowisko stale próbuje nas zabić. Dlatego życie tam jest proste: wszystko sprowadza się do tego, żeby nie umrzeć i powtórzyć ten sukces następnego dnia.
Jest zimne morze, szczeliny lodowcowe, góry lodowe. Kiedy lodowce się cielą, można oberwać kawałkiem lodu. Póki zachowujemy środki bezpieczeństwa, raczej nic nam nie będzie. Wypadki zdarzają się za to, gdy ktoś nie trzyma się zasad, np. zboczy ze szlaku i wpadnie w szczelinę.
Mikołaj Golachowski Archiwum prywatne
Zimno dla mnie akurat jest zaletą, zawsze wolałem, jak jest chłodno niż gorąco. W okolice biegunów wracam głównie dla krajobrazów, piękno lodu jest oszałamiające. Poza tym na Antarktydzie człowiek czuje się trochę jak w raju. Zwierzęta się nas nie boją, bo tam nie ma żadnych lądowych drapieżników. Małe słoniątka morskie lub pingwiniątka same do mnie podchodzą.
Jestem przyrodnikiem, więc ważna jest dla mnie możliwość zetknięcia się z zupełnie dziką przyrodą, niemal niezniszczoną przez człowieka. Ekosystem Antarktydy wygląda niemal tak samo, jak wyglądał 100 tysięcy lat temu. Choć oczywiście zmiany klimatyczne już dają o sobie znać.
Jako naukowiec muszę teraz zrobić zastrzeżenie: to, że ja coś widzę, o niczym nie świadczy. Jakieś nieregularne obserwacje faceta, który jeździł tam przez 18 lat, nie mają większego znaczenia. O tym, że zmiany klimatyczne zachodzą, świadczą dużo bardziej systematyczne badania.
W tym roku został pobity rekord temperatury na Antarktydzie, termometry pokazały 18,3 stopni Celsjusza. Zanim media zdążyły to ogłosić, padł już kolejny rekord - po raz pierwszy w historii pomiarów temperatura przekroczyła 20 stopni Celsjusza. Ja też mam poczucie, że jest coraz więcej dni ciepłych. W tym roku byłem na Antarktydzie dwa miesiące i ani razu temperatura nie spadła poniżej zera.
Mamy inwazję krabów królewskich, które żyły zawsze w okolicach Patagonii. Wody obok Półwyspu Antarktycznego długo były dla nich za zimne, ale odkąd trochę się ogrzały, widać, że wspinają się na szelf antarktyczny. To gatunek inwazyjny, na którego przybycie miejscowe bezkręgowce były zupełnie nieprzygotowane. Ich skorupy są dość delikatne, bo nigdy dotąd nie zagrażały im drapieżniki, który kruszą pancerze z taką łatwością, jak kraby. Dla krabów wybrzeża Antarktydy są jak szwedzki stół - przychodzą i zjadają, na co tylko mają ochotę.
Poza tym w tym roku mieliśmy sporo deszczowych dni w okolicach Półwyspu Arktycznego. Tam wcale nie powinno być deszczu, a tymczasem padało trzy lub cztery dni z rzędu.
Tak, choć wydaje się, że w porównaniu z ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi, które są powszechne na Antarktydzie, deszcz to nic takiego. Ale zagraża na przykład pisklętom pingwinów, które są pokryte gęstym puchem, chroniącym je przed mrozem. Jak na takie pingwiniątko napada śnieg, to ono się po prostu otrzepie. A deszcz wsiąka w ten puch, pisklaki przemarzają i umierają.
Kłopoty ma też kryl, który jest podstawą pokarmową całego ekosystemu. Kryl źle znosi zmiany temperatur, poza tym jego młode osobniki zimę spędzają pod powierzchnią lodu morskiego. Im mniej lodu, tym trudniej im znaleźć schronienie.
Warto dodać, że stężenie dwutlenku węgla rośnie nie tylko w atmosferze, lecz także w oceanach. Woda staje się bardziej kwaśna, a to m.in. niszczy pancerzyki różnych zwierząt.
Właśnie tak. Na przykład muszle ślimaków dosłownie się rozpuszczają. W antarktycznych wodach jest też sporo mikroplastików. A przecież tam nikt nie śmieci. Nie ma to jednak znaczenia, bo mikroplastiki z całego świata przynoszą prądy morskie.
Tak, z tych niepozornych nasionek mogą wyrosnąć rośliny, które będą konkurować z miejscowymi. Ten problem zauważono jakieś 10 lat temu.
Obecnie wszystkie porządne firmy, które wożą turystów na Antarktydę, przestrzegają ścisłych procedur. Przed każdym zejściem turystów na ląd, odkurzamy wszystkie torby i ubrania, odkażamy ich buty i statywy, powtarzamy to, gdy wracają na statek.
Ale na Antarktydę docierają również prywatne jachty. Nie jestem też pewien, na ile starannie "czyści się" naukowców i techników ze stacji badawczych. A przecież, gdy zaczęto monitorować, ile potencjalnie groźnych nasion przynosi na sobie przeciętny człowiek, okazało się, że turyści mają ich średnio 1,5, a naukowcy antarktyczni aż osiem. Jednym z pierwszych miejsc, gdzie odkryto obce gatunki traw, były okolice Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego.
Mikołaj Golachowski Archiwum prywatne
Wiechlina roczna, trawa która występuje także w Polsce, rozmnaża się tam i ma się dobrze. Pierwotnie w Antarktyce występowały tylko dwa gatunki roślin naczyniowych - śmiałek antarktyczny i kolobant antarktyczny. One się świetnie przystosowały do miejscowych warunków, ale słabo sobie radzą w konkurencji. A wiechlina rośnie wysoko w górach, więc też jest odporna i się rozprzestrzenia.
O, to właśnie jest pytanie naiwne, ale nie takie głupie. Bo to trochę problem natury filozoficznej. Czy obce gatunki mamy uznać za złe z definicji? Lokalne gatunki roślin będą sobie gorzej radzić, gdy pojawi się nowy, ale co poza tym? Może antarktycznym bezkręgowcom jest wszystko jedno, w jakiej trawie żyją? Nie umiem na to odpowiedzieć.
Ja bym jednak wolał, żeby dać przyrodzie spokój. Nie ingerować, starać się zachować wszystko tak, jak było.
Mam pewien dysonans poznawczy, ale myślę sobie tak: dla Antarktydy oczywiście lepiej by było, gdybyśmy nigdy jej nie odkryli. Świat jednak się skurczył, docieramy właściwie wszędzie, gdzie mamy ochotę. I Antarktyka będzie w taki czy inny sposób eksploatowana. Ja zdecydowanie wolę widzieć tam turystów, którym się uświadamia, jakie to cenne i delikatne środowisko niż np. poszukiwaczy ropy naftowej. Zwłaszcza, że ci turyści po powrocie często angażują się w różne inicjatywy na rzecz ochrony środowiska. Bo zaczynają rozumieć, jak wszystko w przyrodzie jest ze sobą powiązane.
***
*Mikołaj Golachowski jest biologiem, ekologiem i podróżnikiem, doktorem nauk przyrodniczych oraz tłumaczem. Spędził dwie zimy w Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego. Autor popularnych książek, m.in. "Pupy, ogonki i kuperki", "Gęby, dzioby i nochale", "Czochrałem antarktycznego słonia i inne opowieści o zwierzołkach".
<<Reklama>> Książka Mikołaja Golachowskiego dostępna jest w formie e-booka w Publio.pl >>