"W tej chwili ludzie wynoszą medyków na piedestał, za chwilę mogą nas znienawidzić"

Najgorsze, co może się wydarzyć, to to, że dojdzie do wysypu zachorowań i chorzy zaczną zakażać medyków, którzy z powodu braków kadrowych: sprzętu ochronnego, niemożności przeprowadzania procedur zgodnie z wytycznymi, zaczną przenosić wirusa na innych, zdrowych pacjentów - mówi Mateusz Sieradzan, pielęgniarz z jednego z warszawskich SOR-ów.

Wywiad publikujemy w związku z obchodami Światowego Dnia Zdrowia 7 kwietnia. Wywiad został po raz pierwszy opublikowany 26 marca 2020 roku.

Pracujesz na zwykłym SOR-ze, czyli nie powinny się do was zgłaszać osoby, które mają podejrzenie, że mogą być zakażone koronawirusem. Jak to wygląda w praktyce?

Na każdym 12-godzinnym dyżurze mamy pacjenta z podejrzeniem koronawirusa. Tak nie powinno być, ale mimo że trąbimy w mediach, żeby tacy ludzie od razu kierowali się do szpitala zakaźnego lub jednej z placówek dla potencjalnie zakażonych, to wciąż są osoby, które się do tych zaleceń nie stosują.

Ja wiem, że trudno dodzwonić się do sanepidu, ale to nie jest tak, że każdy pacjent, który ma objawy infekcji, musi od razu zgłaszać się do lekarza, bo lekarz niewiele pomoże. W przypadku wielu osób nieobciążonych przewlekłymi schorzeniami infekcja będzie przebiegać łagodnie. Najważniejsze, żeby w takiej sytuacji pozostać w domu, nie mieć kontaktu z innymi, nie iść na SOR, od którego prawdopodobnie się odbijemy i przy okazji zakazimy kilka innych osób, w tym bardzo poważnie chorych.

Jesteście mimo to przygotowani na przyjęcie takich pacjentów?

Wiemy, jak działać w takiej sytuacji, wszyscy medycy muszą znać procedury, które są na bieżąco aktualizowane. Jeszcze kilka dni temu jednym z kryteriów, wedle którego ocenialiśmy, czy ktoś może być zakażony, było to, czy wrócił niedawno z państwa objętego epidemią. Ale odkąd Polska stała się jednym z takich krajów, każdy, kto zgłasza się z objawami infekcji – ma gorączkę, kaszel, problemy z oddychaniem - traktowany jest jako potencjalnie zakażony.

Mateusz Sieradzan: Ludzie ukrywają, że mają objawy koronawirusa. I zamawiają karetkęMateusz Sieradzan: Ludzie ukrywają, że mają objawy koronawirusa. I zamawiają karetkę fot: Tomasz Rytych/ Agencja Wyborcza.pl

Jeśli na nasz oddział trafi taka osoba, musimy od razu zabezpieczyć siebie, odizolować ją od innych pacjentów, wysłać do szpitala zakaźnego, gdzie wykonany zostanie test na obecność koronawirusa. Przeprowadzanie takiej procedury wymaga przede wszystkim potwornie dużo czasu, który moglibyśmy poświęcić innym pacjentom.

Nie ma często czasu, żeby przetestować nowe wytyczne na sucho, zapoznajemy się z nimi przed pracą, żeby na dyżurze działać już na żywo. W tej chwili panuje duży chaos. Jest cholernie ciężko.

Jest ciężko także dlatego, że czasem ludzie wam nie mówią, że podejrzewają u siebie obecność wirusa.

Zdarza się, że informują o tym dopiero w trakcie badania. Słyszę od kolegów ratowników, którzy jeżdżą w karetkach, że mają podobne doświadczenia. Ktoś wezwie karetkę, ale nie wspomni, że ma objawy infekcji. Nie mamy pojęcia, dlaczego ludzie tak robią – boją się stygmatyzacji? Chcą uniknąć kwarantanny? Ratownicy jadą na takie zgłoszenie nieprzygotowani na przyjęcie pacjenta z podejrzeniem koronawirusa.

Jeden z dyspozytorów opowiadał mi, że przez jakiś czas miał zablokowanych siedem zespołów ratowniczych – każdy medyk, który odpowiednio nie zabezpieczył się przed kontaktem z potencjalnie zakażonym, jest traktowany jako potencjalny nosiciel. W takiej sytuacji powinien się izolować od innych aż do momentu, w którym pozna wynik testu pacjenta.

I rzeczywiście się izoluje?

Mam wrażenie, że nikt odgórnie tego nie kontroluje, każdy z nas tak naprawdę odpowiada za siebie, sam się zabezpiecza. I często też sami musimy zadbać, żeby dowiedzieć się, czy dany pacjent okazał się chory, czy nie. Staramy się, jak możemy, żeby zachować środki bezpieczeństwa, ale mamy ograniczone możliwości. A jeśli medycy zaczną przechodzić na tymczasową kwarantannę jeden za drugim, bo mieli kontakt z potencjalnie chorym, to prędzej czy później zabraknie rąk do pracy.

Dla nas wszystkich jest to nowa sytuacja. Już się nauczyliśmy na przykład, żeby pytać wszystkich, którzy trafiają na oddział, czy mają objawy infekcji, zanim zostaną wpuszczeni do poczekalni. Ale co dalej? Na naszym SOR-ze jest tylko jedna izolatka. Co, jeśli na oddział trafi nie jedna osoba potencjalnie zakażona, ale na przykład dwie?

Mamy kombinezony, maseczki, gogle ochronne, buty. Na razie możemy z tego korzystać, kiedy jest potrzeba. Ale wszyscy obawiają się, że to tylko kwestia czasu, a zacznie tych rzeczy brakować.

'Już się nauczyliśmy na przykład, żeby pytać wszystkich, którzy trafiają na oddział, czy mają objawy infekcji, zanim zostaną wpuszczeni do poczekalni''Już się nauczyliśmy na przykład, żeby pytać wszystkich, którzy trafiają na oddział, czy mają objawy infekcji, zanim zostaną wpuszczeni do poczekalni' fot: Łukasz Cynalewski/ Agencja Wyborcza.pl

Dlaczego?

Przed epidemią, w normalnych czasach, polska ochrona zdrowia nie była wydolna, mieliśmy braki kadrowe, a co dopiero teraz, gdy nadszedł kryzys. To trochę tak, jak byśmy wybrali się w góry w klapkach. Na razie udaje się skutecznie działać tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi poszczególnych osób. Pytanie, co dalej, kiedy nastąpi wysyp pacjentów? To kwestia tygodnia, może dwóch. We wszystkich krajach objętych epidemią brakuje sprzętu, ludzi do pracy, co dopiero u nas, gdzie przez lata dochodziło do ogromnych zaniedbań w ochronie zdrowia.

Zdecydowanie pochwalamy decyzje rządu o wdrożeniu środków ostrożności, są krokiem w dobrą stronę. Może można było to zrobić tydzień wcześniej. Mielibyśmy trochę czasu, żeby przygotować się na przyjęcie rosnącej liczby pacjentów - opanować procedury, zabezpieczyć infrastrukturę. Tego czasu nie było. Gdy zakażonych będzie więcej, możemy po prostu nie podołać.

Jak teraz pracujecie - więcej niż zwykle?

Na naszym oddziale pracujemy na razie normalnie, w trybie 12-godzinnych dyżurów. Ale w związku z tym, że już są braki w personelu, zdarza się, że ktoś decyduje się po takim dyżurze zostać na kolejny, żeby zespół mógł działać w pełnym składzie. Większość z nas ma kontrakty, więc nie obowiązują nas przepisy prawa pracy. Nie jest to jednak łatwe w tym momencie, bo wielu z nas ma obecnie dzieci w domach, którymi musimy się opiekować, więc to nie takie proste, żeby na 24 godziny zostać w pracy.

Najgorsze, co może się wydarzyć, to to, że dojdzie do wysypu zachorowań i chorzy zaczną zakażać medyków, którzy z powodu braków kadrowych: sprzętu ochronnego, niemożności przeprowadzania procedur zgodnie z wytycznymi, będą przenosić wirusa na innych, zdrowych pacjentów. Wszyscy teraz głośno mówią, jak to wspierają medyków, wynoszą nas na piedestał. Za chwilę może być tak, że zaczną nas nienawidzić.

Większość jeździ z jednego szpitala do drugiego, przesiada się na karetkę. W dobie epidemii może skończyć się tak, że zaczniemy, nie wiedząc o tym, przenosić wirusa z jednego miejsca do drugiego. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. W tym momencie nie widzę możliwości, żeby każdego medyka, który miał kontakt z potencjalnie zakażonym pacjentem, sadzać na kwarantannie i robić mu test albo czekać na wyniki testu pacjenta.

Czy w związku z tym, że zaleca się nieopuszczanie domów zbyt często, wiele osób pracuje zdalnie, zmniejszył się ruch na SOR-ze?

Na naszym SOR-ze zdecydowanie tak. Ale mogę mówić tylko za nasz oddział, bo na innych może być zupełnie inna sytuacja – nie ma jednej ochrony zdrowia w Polsce. O ile średnio zawsze mieliśmy około 90 pacjentów na dyżur, to teraz mamy ich nawet trzy razy mniej. To znacząca różnica, i jest to naprawdę pocieszające, bo oznacza, że ludzie naprawdę potraktowali poważnie zalecenia rządu. Wciąż jednak trafiają na oddział tacy, którzy mają je w głębokim poważaniu.

'Wszyscy obawiają się, że to tylko kwestia czasu, a zacznie brakować sprzętu'Wszyscy obawiają się, że to tylko kwestia czasu, a zacznie brakować sprzętu Władysław Czulak/ Agencja Wyborcza.pl

Nie zmieniło się też to, że zaledwie 30 procent przypadków, z jakimi mamy do czynienia, wymaga natychmiastowej interwencji. Mamy więc i pacjentów w naprawdę ciężkich stanach – z rozległymi ranami po urazach, zatorowością płucną, zapaleniem wyrostka, zawałem – i takich z zapaleniem spojówek, urazami sprzed tygodnia, wysypką.

Powiedziałeś, że teraz wszyscy zaczęli doceniać pracę ludzi zatrudnionych w ochronie zdrowia.

Bardzo mnie to cieszy. Może być tak, że jak to wszystko się skończy, i uda nam się zapanować nad epidemią, w końcu ktoś zauważy, że należy nas wesprzeć, docenić, włożyć wysiłek w naprawę ochrony zdrowia. Z drugiej strony może być też tak, że wszyscy stwierdzą: skoro sobie poradziliście - może zostać tak, jak było do tej pory. I tego też się obawiam. Bo prawda jest taka, że jest naprawdę słabo.

Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również w serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną. Z serwisu lokalnego do magazynu Weekend.Gazeta.pl przeszła w sierpniu 2018 roku.

Więcej o: