Więcej o obecnej sytuacji w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
Daria wraz z rodziną mieszkała w Mariupolu. Kiedy wybuchła wojna, zdecydowali się zostać w mieście, nie chcąc ulegać początkowej panice. Nie przypuszczali jednak, że sytuacja stanie się tak poważna, a dalsza obecność w Mariupolu, będzie oznaczała pewną śmierć. Mariupol to bowiem jedno z najbardziej atakowanych miast od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę. - W oblężonym przez wojska rosyjskie Mariupolu nie ma faktycznie żadnego nieuszkodzonego budynku; Mariupola nie ma - oświadczył przed kilkoma dniami prezydent Ukrainy, Wołodomyr Zełenski.
Jak relacjonuje Daria w rozmie z "Kyiv Post" , sytuacja w Mariupolu stała się krytyczna już na początku marca. To wówczas mieszkańcy zostali odcięci od prądu i gazu. Utrudniony stał się także dostęp do wody. - Musieliśmy oszczędzać żywność, bo nie działały żadne sklepy i nikt nie przywoził jedzenia do miasta. Wszystkie nasze piękne parki zamieniły się w drewno opałowe do gotowania potraw - wspomina Daria.
Od 1 marca Mariupol znajdował się pod regularnym ostrzałem, co uniemożliwiało mieszkańcom opuszczenie miasta. - Część ze starszych mieszkańców zginęła w swoich mieszkaniach, ponieważ nie byli na tyle sprawni fizycznie, by ukryć się przed nalotami, bombami i minami. Ostrzał jest celowo przeprowadzany blisko terenów mieszkalnych - tłumaczy.
Jak podkreśla, rosyjscy żołnierze z premedytacją zabijali niewinnych cywilów, czekając z bombardowaniem do momentu, w którym pozbawieni żywności i wody mieszkańcy, opuszczali kryjówki, by zrobić zapasy. Ona sama w marcu straciła mamę. - Pochowaliśmy ją między naszym domem a apteką. Były tam już pochowane dwie osoby. Jedną z nich była pięcioletnia dziewczynka - relacjonuje.
Pod koniec marca działania wojsk rosyjskich na terenie Mariupola przybrały na sile. Jak mówi Daria, to właśnie wtedy mieszkańcy zdali sobie sprawę, że dalsze pozostanie w mieście, oznacza pewną śmierć - z rąk rosyjskich żołnierzy lub z głodu.
Wraz z rodziną 4 kwietnia podjęła więc ryzykowną próbę ucieczki. - Wyjechaliśmy z miasta pięcioma samochodami. Przenieśliśmy się z dzielnicy sąsiadującej z portem Mariupol, gdzie toczyły się najbardziej zaciekłe walki. Gdy tylko ruszyliśmy, zaczął się na nas atak moździerzowy. Wokół nas spadały miny i bomby. W rezultacie z Mariupola wyjechały tylko trzy samochody. Nie znamy losu pozostałych dwóch. Ledwo mogliśmy się wydostać z Mariupola, bo wszystkie drogi były dziurawe od pocisków - wspomina Daria.
W trakcie ucieczki dowiedzieli się, że korytarz humanitarny w stronę Zaporoża jest pod ostrzałem wojsk rosyjskich. Zdecydowali więc uciec z Ukrainy przez Rosję, gdzie musieli poddać się kontroli. - Wszystkie nasze telefony zostały sprawdzone. Prosili o tłumaczenie się z niektórych kontaktów. Przejrzeli absolutnie wszystko. Potem otworzyli nasz laptop. Wyjęli dysk twardy. Mieliśmy też pendrive'y z naszymi zdjęciami. Zabrali je (...). Pobrali odciski wszystkich naszych palców i dłoni. Zrobili nam zdjęcia z trzech stron. Wszystkie te dane zapisali w bazie danych i wydali kartę, którą pozwoliła na zakończenie "filtracji" - relacjonuje.
Obecnie Daria z rodziną przebywa w Szwajcarii, gdzie mieszkają w centrum migracyjnym. Jak przyznaje, jest pod stałą opieką psychologa.
Źródło: Kyiv Post