Należy wam się pewne wyjaśnienie. Lubię tradycyjną polską kuchnię, piję kawę, palę papierosy, a z fizycznych aktywności akceptuję jedynie seks oraz pisanie na klawiaturze. Oczywiście, chciałabym móc wiecznie stylizować się na buńczuczną i niezłomną, ale wkroczenie w piątą dekadę życia nieco mnie jednak zmieniło. Skończyło się zarywanie nocy bez konsekwencji, a metabolizm, no cóż... "Pocałuj mnie w dupę - powiedział mój metabolizm i odszedł do młodszej". 40 lat to bardzo dobry moment na tuning, także diety.
Dlatego gdy wpadła mi w ręce książka Beaty Sokołowskiej "Alkaliczny detoks", pomyślałam, szkoda, że nie "digital detoks", ale spróbujmy dowiedzieć się więcej. Tak trafiłam na warsztaty zdrowego odżywiania prowadzone przez nią oraz Edytę Skorupską, psychodietetyczkę piszącą bloga "Przy zielonym stole". Pięć dni w Świeradowie Zdroju? Jadę!
Centrum dowodzenia mieściło się w miejscu, które mogę z ręką na sercu polecić tym, którzy lubią przestrzeń i spokój. Biorezydencja jest właśnie taka. Zbudowana w XVII wieku tchnie atmosferą minionych wieków, ale oferuje przy tym wygodę nawet dla najbardziej wymagających.
Jeden z pokoi w Biorezydencji (fot. Monika Muraviova)
Pierwsze wrażenie było zatem co najmniej dobre. Wegetariański poczęstunek też całkiem nielichy, więc decyzja o przyjeździe wydała mi się więcej niż słuszna. Zajęcia jogi? Mój entuzjazm szybko zmalał, bo większość asan stanowiły te wykonywane z głową w dół - niestety, w moim przypadku po zabiegu wykonywanym na siatkówce, co najmniej niewskazane. Ale powiedzmy sobie szczerze, przerwa w zajęciach w tak pięknych okolicznościach przyrody nie jest powodem do przesadnego smutku.
Inni witali słońce podczas jogi, ja cieszyłam nim oczy (fot. Monika Muraviova)
Wykorzystałam ten czas na ponowną lekturę "Alkalicznego detoksu". A że obiecywano w niej prócz poprawy samopoczucia także i odmłodzenie, postanowiłam o szczegóły dopytać podczas wieczornego wykładu. I to był ten moment, kiedy zrozumiałam, jak może czuć się niewierzący w kościele. Niby wszystko jest w porządku, ale wypowiedziane na głos wątpliwości nie spotykają się ze zrozumieniem.
Pytałam bowiem (po obejrzeniu zdjęć dziwnych ludzkich wydzielin w trakcie detoksu), czy aby na pewno nie jest to po prostu przetrawiona i skołtuniona glinka, którą zaleca się przyjmować w trakcie. "Ależ TO miało oczy" - słyszę z sali. Nieco zbita z tropu, odczekuję chwilę, aby zatrzeć złe wrażenie, przyjmuję dobrotliwy wyraz twarzy i dopytuję, czy można przeprowadzić detoks bez kupowania zestawu nietanich suplementów diety. Po niemal rocznym leczeniu się na boreliozę naprawdę nie znoszę tabletek. Ale to pytanie okazuje się kolejną gafą.
Zaczynam podejrzewać, że zainteresowanie przeprowadzeniem gruntownego alkalicznego detoksu jest tożsame z wyrażeniem zgody na kupno zestawu suplementów diety oraz urządzenia do produkowania wody alkalicznej. Co gorsza proces zakupu odbywa się w nie do końca dla mnie jasny sposób, za pośrednictwem linków referencyjnych. Walcząc ze zmęczeniem po długiej trasie z Warszawy do Świeradowa, zastanawiam się, czy przypadkiem nie jestem traktowana jak emeryt, którego przekonuje się, że zdrowa dieta ma sens dopiero wtedy, gdy kupi garnki określonej marki. Ale jest zbyt wcześnie na wyciąganie ostatecznych wniosków. Jutro czeka mnie kolejny dzień.
Drugi dzień warsztatów rozpoczyna się o świcie. To znaczy dla mnie o świcie. 7.45 ze szklaneczką czerwonego koktajlu w dłoni maszeruję boso po trawie. Staram się wyrzucić z głowy wszelkie obawy związane z czyhającymi na mnie w trawie kleszczami.
"Ale kleszcze siedzą na drzewach" - słyszę w ramach uspokojenia. "Tak, i wiją tam gniazda" - dodaję, ale już w myślach, bo doszłam do wniosku, że jednak może najpierw pomilczę zanim się wypowiem.
Nie dla mnie zdrowe koktajle? (fot. Monika Muraviova)
Koktajl z buraka choć wygląda przepysznie, okazuje się dla mnie zbyt dużym wyzwaniem. Czuję ziemię. Nie mam złudzeń, wiem, że przyjdzie czas, kiedy i tak będę ją gryźć. Ale może jeszcze nie dziś. Po wypiciu połowy chowam szklankę za innymi szklankami. Pustymi. Trochę mi wstyd.
Atrakcja numer dwa to wizyta w pijalni wód. Przypomina mi się sentencja znajomego o brukselce: "Pachnie jak pierdnięcie, smakuje jak beknięcie". Przypomina mi się w trakcie pierwszego łyka wody. Zupełnie nieprzypadkowo. Czytam przeciwwskazania: nadpobudliwość. Pewnie to przez to nie potrafię docenić smaku. I choć zalecają pić małymi łyczkami, wypijam haustem. Delektowanie się żelazowym posmakiem mnie przerasta.
Obiad okazuje się za to wyprawą w prawdziwie zmysłowy świat. Przygotowuje go charyzmatyczna kucharka, która posługuje się pseudonimem Zielona Panda. Podaje zupę pomidorową i tak doprawiony gulasz warzywny, że brakuje mi słów. Po prostu jem i sprawia mi to prawdziwą przyjemność. Podobnie zresztą jak rozmowa z autorką posiłków. W takich chwilach szczególnie doceniam to, że praca ułatwia mi poznawanie interesujących ludzi z pasją. Mam ochotę założyć jej fanpage po tym, jak wyjaśnia mi, że zdrowe odżywiania jest szczególnie ważne, jeśli chcesz mieć siłę do całonocnego imprezowania. Pokochalibyście ją i jej argumenty, jestem pewna.
Smakowało genialnie! Dziękuję Zielona Pando (fot. Monika Muraviova)
To dzięki niej uwierzyłam, że jedzenie wegetariańskie może mieć ciekawy smak. Do kleików na roślinnym mleku jeszcze się nie przekonałam, ale kto wie. Może jak wkroczę w szóstą dekadę.
Kolacji niestety nie ugotowała już ona tylko ja. OK, nieco mnie poniosło, między innymi ja. Wieczorne warsztaty zdrowego gotowania poprowadziła Edyta. Do dziś nie wiem, jak udało się jej okiełznać niemal dwudziestoosobową grupę kobiet w niewielkiej kuchni, nauczyć je przygotowania trzech rodzajów potraw i jeszcze sprawić, że było to w efekcie smaczne.
Smakowało lepiej niż wygląda. Wybaczcie, nie potrafię robić zdjęć (fot. Monika Muraviova)
O poranku przekonuję się, że bosy spacer po trawie naprawdę działa. Mam katar. Dlatego tłumacząc się fobią na punkcie kleszczy, siedzę na pobliskiej ławeczce i cieszę oko pięknym krajobrazem. Przed śniadankiem, z koktajlem w dłoni, spokojna i rozmarzona, nawet nie przypuszczam, że jeszcze będę ten krajobraz przeklinać.
Tym razem z marchewki, do buraka chyba muszę dorosnąć (fot. Monika Muraviova)
Wędrowanie po górach nigdy nie było moją pasją, ale też nie budziło we mnie odrazy. Informacja o planowanej wędrówce nie wywołała we mnie więc przestrachu. O święta naiwności. Uzbrojona w buty "górskie" przeszłam tego dnia 20 kilometrów. Po pierwszych siedmiu przestałam dostrzegać piękno otaczającej mnie przyrody, solennie przysięgając sobie w duchu, że w górach nigdy więcej moja noga nie postanie.
Gdzieś w okolicy Świeradowa Zdroju (fot. Monika Muraviova)
Gdy dotarłam do znanej chatki Górzystów, która słynie między innymi z przepysznych naleśników, nie miałam siły, aby cokolwiek zamówić. Nic również nie piłam, aby nie być potem zmuszoną do chowania się w krzakach.
Mój osobisty dramat i poczucie porażki pogłębiał fakt, że większość dziewczyn znosiła marsz dobrze, a nawet bardzo dobrze. I żeby zapanowała ostateczna jasność, niektóre były ode mnie starsze. O trzydzieści lat. Tak, tak. Dobrze liczycie. To daje siedemdziesiąt lat.
Fotel przy chatce Górzystów zauroczył mnie najbardziej. Nie muszę tłumaczyć dlaczego (fot. Monika Muraviova)
Korzyści? Owszem sporo. Solenna, wewnętrzna obietnica ograniczenia palenia oraz jednoznaczne rozwiązanie pojawiającego się niekiedy dylematu - góry czy morze.
Wstanie i wypicie surowego soku warzywnego na czczo co prawda wciąż wydaje mi się mniej atrakcyjne niż czarna kawa i papieros, ale pocieszam się tym, że przynajmniej nie mam zakwasów. Na wszelki wypadek rezygnuję jednak z wszelkich aktywności fizycznych. Odkrywszy cudowne leżaki, natychmiast staję się ich stałym i zaborczym rezydentem. Odpoczywam.
Biorezydencja z XVII w. i leżaki oraz palety jak w hipsterskich, warszawskich knajpach (fot. Monika Muraviova)
Wygrzewając się na słońcu, czekam na wieczorne warsztaty z oddychania. Znam pranajamę z jogi, ale to ma być zupełnie coś innego. Energetyzującego i naprawdę dotleniającego cały organizm. I rzeczywiście zajęcia okazują się absorbujące i ciekawe. Niestety, udowadniają mi, że oddycham płytko. Ze wszystkich sił ignoruję coraz głośniejszy głos wewnątrz głowy, który wyraźnie sugeruje, że jestem już zbyt dużą dziewczynką, aby palić papierosy.
Wieczorem spotykam się z dziewczynami. Przyszedł czas na podsumowanie. Co mi dał ten wyjazd?
Czy lektura "Alkalicznego detoksu" i udział w warsztatach skłoniły mnie do chwili zastanowienia się nad tym, co jem i jak żyję? Tak, bo wreszcie dane mi było poznać kogoś, kto walczy z popularnym teraz trendem jedzenia pięć razy dziennie i merytorycznie tłumaczy, dlaczego znacznie lepiej jest ograniczyć liczbę posiłków do trzech. Nie upiera się przy liczeniu kalorii, bo do odżywiania ma zupełnie inne, holistyczne podejście. Dodatkowo rozumie, że stan fizyczny ciała jest w dużej mierze uzależniony od stanu naszych emocji.
Wyrób sobie własne zdanie (fot. materiały prasowe)
Czy sama zatem zdecyduję się na przeprowadzenie gruntownego detoksu? Cóż, dopóki będzie wiązało się to z koniecznością dokonywania zakupów w sposób, który wydaje mi się nietransparentny - nie. Bardziej już do mnie przemawia idea postu warzywno-owocowego, który nie wymaga większych inwestycji finansowych - "Odkwaszanie organizmu".
Poznaliście już moje słodko-gorzkie doświadczenia związane z testowaniem zdrowego trybu odżywiania się. Czas na wasze doświadczenia Foszanie. Kto już je i żyje zdrowo?